Pierwsze dwa, trzy tygodnie to był emocjonalny roller coaster. Siadałam rano do laptopa z wiarą, że będzie dobrze. Zamykałam go z płaczem, że się na tym e-studiowaniu wywalę, wylecę z uczelni – wspomina pierwsze dni zdalnych studiów Magda, studentka stomatologii. – Wiadomości od wykładowców, od starościny grupy i władz uniwersytetu spływały na mój mail uczelniany, na prywatny oraz przez stronę na Facebooku od bladego świtu do nocy. A do ogarnięcia była jeszcze witryna internetowa wydziału, platforma, na której zaczęliśmy zajęcia oraz wytyczne Ministerstwa Nauki.
Przyjęcie ubogiej krewnej
Wraz z pierwszymi obostrzeniami dotyczącymi walki z pandemią COVID-19 w połowie marca zawieszona została działalność dydaktyczna prawie 400 polskich szkół wyższych. W kolejnych dniach 1,2 mln studentów opuściło laboratoria i artystyczne pracownie, biblioteki i akademiki. Zgodnie z rozporządzeniami ministra nauki i szkolnictwa wyższego (jeszcze wtedy Jarosława Gowina) 90 tys. wykładowców, doktorów i profesorów miało kontynuować pracę naukową, a tradycyjne nauczanie zalecono zastąpić zajęciami prowadzonymi zdalnie. Tak zaczął się eksperyment, którego wynik trudno było przewidzieć najtęższym akademickim głowom. A z upływem czasu objawiała się lista związanych z nim pytań.
Pierwsze z tych pytań miało dość podstawowy charakter – co też kształcenie na odległość faktycznie może kształcić? W polskich szkołach wyższych teoretycznie było ono obecne od lat, ale traktowano je jako ornament niezbędny w folderach uczelni aspirujących do miana nowoczesnych, zasadniczo jednak mało atrakcyjny. Od wykładowców e-learning, a zwłaszcza zajęcia online (e-learning to pojęcie szersze, zajęcia online to np. wideokonferencje) wymagały dodatkowego wysiłku przegryzienia się przez technologie, podczas gdy często płacono za nie słabiej, np.