Są nauczyciele, na których nie ma skarg. Ja do takich nie należę. Z niektórych skarg jestem nawet dumny, np. takich, że omawiam z uczniami zagadnienia spoza programu, które nie przydadzą się na egzaminie. To jednak przeszłość. W końcu i ja zrozumiałem, że bez sensu uczyć rzeczy, których nie będzie na maturze. Uczeń ma przecież ważniejsze sprawy na głowie niż nauka zagadnień, z których nie zostanie przepytany. Należy się skupić wyłącznie na tym, co się naprawdę liczy w polskiej edukacji, czyli na egzaminach. Wszystko inne może zaszkodzić sukcesowi. Szkoła na tym straci, uczeń nie zyska. Więc po co uczyć?
Potrzebne czy niepotrzebne do matury?
Tegoroczna klasa maturalna, bardzo rozsądne nastolatki, nieraz pytała, czy na pewno jest to potrzebne. Mikołaj Sęp Szarzyński, Daniel Naborowski, Jan Andrzej Morsztyn – czy to naprawdę niezbędne? Jeśli nie, to po co się uczymy? Kładłem rękę na sercu i składałem przysięgę, że nie marnujemy czasu. A „Treny” też, panie profesorze? A „Wielka Improwizacja”? I „Widzenie księdza Piotra”? „Salon Warszawski”? Monolog Kordiana na Mont Blanc? „Bema pamięci rapsod żałobny”? To też? Czy na pewno musimy?
To wszystko, co robimy na lekcjach polskiego – przekonywałem – jest w programie i może znaleźć się na egzaminie. Jesteście zobowiązani – tłumaczyłem – znać te treści, a egzaminatorzy mają prawo was z nich przepytać. Przysięgam! To są rzeczy ważne! Czasy, kiedy liceum służyło ogólnemu rozwojowi człowieka, dawno się skończyły. Wszystko, co teraz robimy, jest podporządkowane egzaminom. Żyjemy w epoce wyników. Uczcie się tego sumiennie, inaczej spadniemy w rankingach.
Karmienie piersią czy Mickiewiczem?
Parę lat temu byłem z uczniami w niemieckiej szkole. Podczas lekcji języka ojczystego młodzi Niemcy zażarcie dyskutowali, czy należy karmić niemowlę butelką czy piersią. Co za spór? Jaki praktyczny? W liceum taki życiowy temat? Na lekcji polskiego nie uświadczysz pięciu minut bez wieszcza. „A pan czego uczy swoją klasę?” – zapytała Niemka. Uczniowie spojrzeli na mnie z uśmiechem. Jak to: czego uczę? Przecież to oczywiste.
Uczę dokładnie tego, co jest potrzebne w Polsce na maturze, czyli literatury renesansu, baroku, romantyzmu... „Boże, co za ambicja!” – powiedziała niemiecka nauczycielka. No taką mamy maturę, że problem karmienia piersią czy butelką nie obowiązuje naszych nastolatków. Za to Kochanowski, Szarzyński, Morsztyn, Naborowski, Mickiewicz, Słowacki i Norwid – tak. I jeszcze nie zapominajmy o Zygmuncie Krasińskim. Bez niego można nie zdać w Polsce matury.
Do matury przygotowani
Kiedy 12 marca zamknięto szkoły, nauczyciele zaczęli się zastanawiać, czy aby na pewno zrealizowali cały materiał potrzebny do egzaminów. Bo jeśli nie, to mogą być kłopoty. A gdyby się okazało, że ktoś omawiał rzeczy zbędne, a nie zrealizował tego, co się naprawdę liczy, będzie miał poważne problemy. Dyrekcja powiadomiła, że mamy się spodziewać kontroli pod kątem przygotowania uczniów do egzaminów. Niechby ktoś wybił się na niezależność, to popamięta!
Natychmiast przejrzałem wpisy w e-dzienniku, zajrzałem do swoich notatek, obejrzałem klasówki uczniów, sprawdziłem wszędzie, gdzie się dało. Jestem czysty. Przez trzy lata niczym innym się nie zajmowałem, wyłącznie maturą. Ani jeden temat nie dotyczył problemu karmienia niemowląt piersią czy butelką. A kogo to w Polsce obchodzi?! Zapewniłem dyrekcję, że nie ma powodów do obaw. Możemy spokojnie czekać na maj. Młodzież wszystkich naszych wieszczów ma w małym palcu, a poza tym nic a nic nie wie o świecie. Żadnych życiowych treści na lekcjach – tylko literacki kanon.
A jeśli matury nie będzie?
Wieść, że z powodu pandemii matury w tym roku może nie być, trafiła we mnie jak grom z jasnego nieba. To nie może się stać! Przecież uczniowie zabiliby każdego polonistę za te trzy lata bzdur, jakie im zafundowaliśmy. Normalnie nauczyciele są kryci, bo przecież wbijamy nastolatkom do głów kanon nie z własnej woli, ale dla ich dobra. Żeby zdali tę cholerną maturę. A na maturze jest zawsze Kochanowski, Mickiewicz, Słowacki, Norwid albo Wyspiański. A wszystko w sosie bogoojczyźnianym.
Jeśli egzaminów ma nie być, to po co komu taka nauka? Przecież każdy głupi wie, że gdyby nie groźba matury, uczeń nie wytrzymałby 15 minut na lekcji polskiego. Młodzież ma bowiem dość. Bez maturalnego straszaka cały program poleciałby natychmiast do kosza. Może uczniowie woleliby podyskutować o karmieniu niemowląt, a muszą o tym, dlaczego Konrad chciał nazwać Boga carem.
Jeśli matura zostanie odwołana, to ja ze wstydu nigdy więcej absolwentom na oczy się nie pokażę. Natomiast kolejnym rocznikom nie będę już wciskać do głów tej papki literackiej, która poza maturą do niczego się nie nadaje. Koniec z tym. Dlatego jeśli polska szkoła ma pozostać taka, jaka jest, matura musi się odbyć. Wcześniej czy później, ale musi zostać przeprowadzona. Natomiast jeśli minister odwoła egzaminy, to tym samym odwoła też dotychczasową podstawę programową.
Gdy nie będzie matury, to nie będzie też przemiany Gustawa w Konrada w więziennej celi ani Kordiana w Winkelrieda na Mont Blanc. Niczego z dawnego programu nauczania już nie będzie. Nie da się wrócić ani do Soplicowa, ani do Czarnolasu. Bardzo się tej zmiany boję. Mam bowiem wprawę w tłumaczeniu nastolatkom o prometeizmie, mesjanizmie i winkelriedyzmie, natomiast o karmieniu niemowląt piersią czy butelką kompletnie nic nie wiem. Czy jest o tym coś w „Panu Tadeuszu” albo „Sonetach krymskich”?
Przez internet uczy się tak samo jak w szkole
Nawet gdyby tegoroczna matura się nie odbyła, a podstawa programowa została totalnie odmieniona, tak szybko nie wyjdziemy z przestarzałego stylu nauczania. Nie wyobrażamy bowiem sobie, że możemy postępować inaczej. Przecież już teraz, ucząc zdalnie, mamy okazję totalnie się odmienić, a jednak tego nie robimy. Wszystko jest po staremu. Zachowujemy się jak woźnica, którego nagle wsadzono do samochodu. Chcemy jeździć autem tak jak zaprzęgiem konnym. Batem w uczniów, batem!
Mimo że pracujemy przez internet, wyznaczamy sobie cele, które są typowe dla sali lekcyjnej. Wciąż najważniejsze jest egzekwowanie wiedzy i stawianie uczniom ocen. Kartkówki, klasówki, sprawdziany – byle ocenić ucznia, wstawić notę do dziennika. A po co to? Czy naprawdę oceny są koniecznością? Bez tego się nie da? Jest zmiana cywilizacyjna, musi też zmienić się nasza mentalność. Schowajmy bat i chwyćmy kierownicę, nie bądźmy woźnicą w samochodzie.
Musiała z tego powodu być na mnie jakaś skarga, gdyż dostałem ze szkoły informację, że będzie kontrola systematyczności oceniania. Już ponad miesiąc uczymy zdalnie, a niektórzy nauczyciele nie postawili ani jednej oceny. Może wcale nie uczą, tylko udają? Czy ktoś widział naukę bez oceniania? Na jakiej podstawie wystawi pan ocenę końcoworoczną, jeśli uczeń nie będzie miał żadnych ocen cząstkowych? Na każdej lekcji należy kogoś zapytać i ocenić. Przez internet można uczyć dokładnie tak samo, jakby pan był w sali lekcyjnej. Pytać, zadawać, sprawdzać, oceniać.
Jedno powinno być dla wszystkich jasne. Choćbyśmy przenieśli się z nauczaniem w kosmos i prowadzili lekcje prosto z pojazdów międzyplanetarnych, dusza szkoły długo jeszcze będzie taka sama. Stara polska szkoła ma się dobrze, nauczanie przez internet na razie niewiele zmieniło. Wiśta wio, uczniu, popraw klapki na oczach i wsadź łeb w trzecią część „Dziadów” albo w „Treny”, bo będzie z tego kartkówka, klasówka, a także egzamin maturalny. A jak nie będzie, to nauczycielom zrobi się łyso.