Wytyczne brzmią zwykle sucho i konkretnie. W Polsce od połowy marca wyjść z domu wolno tylko, jeśli ma się dobry powód: pracę, wolontariat, pilne sprawy. Od 1 kwietnia zaś (ironia losu) limit osób, które mogą naraz gdzieś przebywać, to wynik mnożenia. Do sklepu – liczba kas razy trzy. Do banku – stanowiska razy trzy. Na pocztę – okienka razy dwa. Na bazar – stoiska razy dwa. Windą lepiej jechać solo. W autobusie usiąść dwa siedzenia przed lub za innym pasażerem, nie stać, nie chwytać się poręczy. Po mieście poruszać się dwójkami i w odstępie dwóch metrów itd., itp. Dużo zasad do spamiętania i nawyków do wymiany. A w perspektywie święta, majówka, komunie, wakacje.
Mniej, rzadziej, dalej
Można założyć, że koronawirus wygra w plebiscycie na słowo roku 2020. A gdyby istniał konkurs na modne zapożyczenia, social distancing – dystans społeczny – raczej nie miałby rywali.
Światowa Organizacja Zdrowia zasadę dystansu społecznego wskazuje jako jedno z kluczowych działań prewencyjnych, hamujących roznoszenie się wirusa. Social distancing w zestawieniu jest wysoko, tuż za regularnym myciem rąk. WHO zaleca trzymać się na „bezpieczną odległość” co najmniej metra (trzech stóp), zwłaszcza od osób kichających i kaszlących. Ale im lepiej jest znana natura zarazka, tym bardziej jest jasne, że to za mało.
– Dystans społeczny to jednak trochę niefortunny termin. Nie chodzi o to, żebyśmy zrywali kontakty, ale o to, żebyśmy zachowywali dystans fizyczny. Zalecane dwa metry powinny być w większości sytuacji wystarczające – wyjaśnia dr hab. Piotr Rzymski, biolog środowiskowy z Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu (tutejsze laboratorium przeprofilowało się i bada teraz wyłącznie próbki na obecność SARS-CoV-2).