Rząd zaostrzył ograniczenia związane z epidemią koronawirusa, wydłużył też, na razie do połowy kwietnia, okres zawieszenia pracy szkół. Nie uległy jednak zmianie przepisy dotyczące przyznawania zasiłków opiekuńczych. Wciąż mogą je uzyskać tylko ci pracownicy, których dziecko ma osiem lat lub mniej. Rodzicom dziewięciolatków i starszych dzieci zaleca się przejście na pracę zdalną. Jeśli to niemożliwe, bo ktoś pracuje w sprzedaży, produkcji, usługach itp., w początkowych dniach zagrożenia radzono branie urlopów, zwłaszcza zaległych.
Czytaj też: Masowo przeszliśmy na pracę zdalną
Z informacji Państwowej Inspekcji Pracy podawanych w ostatnich latach – gdy na rynku wciąż brakowało pracowników – można było wnioskować, że urlopowe zapasy to w Polsce zjawisko nader częste. Na przykład w 2017 r. inspektorzy wyłapali niewykorzystanie przysługujących wolnych dni przez ponad 24 tys. osób. Ale był to efekt (tylko) 2 tys. kontroli. Nie zmienia to faktu, że dni urlopowych, także zaległych, liczba jest skończona.
Rotacja pracowników i zwolnienia lekarskie
Co zatem z tymi, którym urlopowe rezerwy się wyczerpują, a perspektywy uzyskania wsparcia w opiece nad dziećmi pozostają nikłe? W niektórych instytucjach, takich jak urzędy skarbowe, na wejściu założono rotację pracowników. W pierwszych dwóch tygodniach do pracy przychodziła jedna trzecia zespołu, a reszta pracowała zdalnie lub (rzadziej) brała urlopy. W kolejnych dwóch tygodniach na pokład miała wrócić druga grupa, w perspektywie dalszego przedłużenia – trzecia.
Krzysztof Balcer, przewodniczący NSZZ Policjantów w województwie łódzkim, przyznaje, że szczególnie trudna jest sytuacja rodzin z dziećmi, w których oboje rodzice są funkcjonariuszami. – W policji też w pierwszej kolejności postawiono na odbieranie zaległych urlopów i nadgodzin. Łódzki komendant wojewódzki wydał też jednak zalecenie, by jeśli to możliwe, skracać czas pracy z ośmiu do sześciu godzin przy zachowaniu pełnego wynagrodzenia. Daje to możliwość bardziej elastycznego wymieniania się opieką nad dziećmi – tłumaczy. Policjanci relacjonują też, że wyraźnie osłabł nacisk na tzw. wyrabianie statystyk.
Działacze związkowi innych branż przyznają nieoficjalnie, że rozwiązaniem, do którego w zaistniałych okolicznościach uciekają się pracownicy większości sektorów, są zwolnienia lekarskie. – Ale zaczyna się to stawać problemem branż, które są szczególnie istotne – takich jak służba zdrowia czy energetyka. Gdy w szpitalach czy elektrowniach znaczna część załogi idzie na zwolnienia lekarskie, bo nie ma co zrobić z dziećmi, a jednocześnie całe jednostki są objęte kwarantanną, pojawia się problem, bo nie ma kto pracować, dostarczając odbiorcom prąd czy ratując ludzi ze zdrowotnych opresji innych niż koronawirus – zauważa jeden ze związkowców.
Za pierwsze 33 dni „chorobowego” płaci pracodawca
Na podobny problem zwraca uwagę NSZZ Solidarność pracowników handlu. W poniedziałkowym wystąpieniu organizacje związkowe zaapelowały do pracodawców o wprowadzenie dodatkowych procedur bezpieczeństwa dla sprzedawców. Chodzi m.in. o osłony z pleksi przy stanowiskach kasjerek. Pojawiły się już np. w Warszawie, ale poza dużymi miastami wciąż są rzadkością. Jak zauważają działacze, w niektórych sklepach nieobecności pracowników spowodowane koniecznością opieki nad dziećmi przekraczają już 30 proc. Jeśli do tych, którzy nie mają co zrobić z podopiecznymi, dołączą kolejni, którzy po prostu nie wytrzymają już obaw o własne zdrowie, handel przestanie funkcjonować – przestrzegają związkowcy.
Pozostaje pytanie, jaki będzie budżetowy bilans tego trendu, jeśli pracownicy – wobec niedostępności zasiłków opiekuńczych na starsze dzieci – zaczną masowo brać zwolnienia lekarskie, a przerwa w szkołach będzie się przedłużać. Za pierwsze 33 dni „chorobowego” płaci pracodawca. Potem wypłacanie zasiłku i tak przejmuje ZUS.