Jestem singielką, 40-letnią redaktorką prasy kobiecej. Koronawirus mnie uwięził i spotęgował obsesje, które od lat pacyfikuję, łykając antydepresanty. Została mi na jutro ostatnia tabletka, lecz pani w aptece rozłożyła ręce obleczone w niebieskie jednorazówki. Hurtownie na razie nie będą dostarczać moich proszków na lęki. W czasach zarazy są pilniejsze potrzeby niż fanaberie wywołane prywatnym smutkiem.
Czytaj też: Koronawirus nad Wisłą – relacja na żywo z miast i wsi
Utknęłam w piżamach
Zamknięta w domu, tracę poczucie rzeczywistości. Swój własny głos słyszę tylko podczas wyjścia po papierosy. Całe dnie przesiaduję w piżamach. Praca była dla mnie jedynym powodem do wyjścia, a co się z tym wiąże: wyprasowania ciuchów, nałożenia pudru, tuszu do rzęs itp. Miałam swoje staropanieńskie rytuały (wolę słowo „stara panna” niż „singielka”). Najpierw kawa z zakładowego ekspresu, papieros wypalony przed biurem z koleżanką, praca, lunch, praca, spotkania na mieście. Wieczorem szwendałam się po galeriach handlowych, byleby tylko nie wracać do domu zbyt wcześnie. Kupowałam zapachowe świeczuszki, zabawne skarpetki, kadzidełka, takie tam drobiazgi bez znaczenia. O godzinie 23 brałam leki nasenne, by obudzić się rano i powtórzyć te same czynności. Tak ja, neurotyczka, organizowałam sobie przewidywalny rytm dnia, w którym czułam się względnie bezpiecznie.
A teraz utknęłam w piżamach. Koronawirus sprawił, że pomylił mi się dzień z nocą. Jak zawsze nastawiam budzik w telefonie na 7:30. Piję kawę sypaną i zastanawiam się, czym wypełnić czas. Próbuję pisać kolejny reportaż o kobiecych perypetiach, jednak każdy temat wydaje się nie mieć sensu w zaistniałym kontekście. W telewizji eksperci radzą wykorzystać wolne, ucząc się języków obcych, zdobywać świat via internet, telefonować do przyjaciela. Ale nie potrafię skupić się na nabywaniu nowych umiejętności w tak ekstremalnych warunkach, elektroniczne kontakty ze światem nigdy nie sprawiały mi przyjemności (zresztą nawet nie wiem, co to jest WhatsApp), zaś zamężne koleżanki nie mogą zaprzątać sobie głowy wysłuchiwaniem moich narzekań na samotność w wielkim mieście. Nawet to rozumiem. Przecież są pozamykane z dziećmi wariującymi od siedzenia w swoich pokojach. Koleżanki skarżą się telefonicznie na bolące kręgosłupy od przebywania po turecku na dywanie przy grach planszowych. Mówią, że muszą kończyć. Oddzwonią. Chętnie zamieniłyby się ze mną na życie.
Czytaj też: Reporter „Polityki” odwiedził małe polskie miasta
Paprykarz łyżeczką
Piję kolejną kawę sypaną. Dopiero zauważyłam, że mam widok na topolę. Szeleści na niej zaplątana w gałęzie foliowa reklamówka.
Przeczekuję. W tle leci ściszony TVN, aktualizujący newsy o kolejnych zakażonych. Chodzę po swoich wziętych na kredyt we frankach 30 metrach kwadratowych, szukając zajęcia. Zamiast myśleć o losie ludzkości, rozżalam się nad sobą. Próbuję czytać. W zasadzie wertuję książki, wyciągane z półki na chybił trafił. Dziś ponownie wpadł mi w ręce Sandor Marai. To węgierski pisarz, który dobiegając dziewięćdziesiątki, kupił pistolet, poszedł na kurs strzelania i zrobił to. Z samotności. A co jeśli hurtownia nie dostarczy moich tabletek?
W domach powoli zapalają się światła. Zaglądam w cudze okna naprzeciwko i zazdroszczę ludziom zgiełku, jaki dostrzegam przez szpaty w ich niezaciągniętych żaluzjach. Przychodzi pora korporacyjnego lunchu, moja mama nazywa ją obiadową. Powinnam coś zjeść. Mam w lodówce paprykarz szczeciński, ale nie kupiłam chleba. Nie chce mi się naciągać dresów na piżamy, żeby wyjść do sklepu. Więc zjadam go z puszki łyżeczką, siedząc w kucki na niezaścielonym łóżku. Drzemię, choć nie powinnam, bo wiem, że w nocy znowu nie zasnę. Budzi mnie telefon. Nastoletnia kuzynka, licealistka, prosi o pomoc. Ma zdalnie napisać wypracowanie na temat: Czy według ciebie należy zburzyć Pałac Kultury, czy nie, uzasadnij swoje zdanie. W czasach zarazy uważam pytanie za absurdalne. Mimo to przez chwilę zajmuję sobie tym myśli. Dyktuję. Niech poszuka argumentów, by pałac zostawić tam, gdzie stoi. To jest jednak pomnik historyczny.
Czytaj też: Bóg jest dostępny przez radio. Niedziela w pustych kościołach
„Niech się klientka nie unosi”
Zwlekam się z łóżka. Dzwonię do apteki, licząc, że proszki przyjadą na czas. Zirytowany głos mówi, by się tego nie spodziewać w najbliższym terminie. Dochodzi 17. Worek na topoli nadal fruwa. Sąsiad chyba wrócił do domu, bo trzasnęły drzwi. Muszę założyć dresy, gdyż skończyły mi się papierosy. Wychodzę. Na klatce pachnie smażona jajecznica. Jezu, jak ja bym chciała móc teraz usiąść z kimś przy stole, niech to będzie nawet zakładowy catering w naszym kuchennym aneksie. Uświadamiam sobie, że nie wiem, co będzie z Wielkanocą. Czy nie zakażą mi wyjazdu do mamy, z którą zawsze chodzę ze święconką? A może zwariuję do tego czasu? Kupując fajki, pierwszy raz tego dnia słyszę swój własny głos: – LM-y niebieskie poproszę. – Jasne czy ciemne? – Jasne. – Ale mamy tylko ciemne. – To po co pani zadaje durne pytanie? – Niech się klientka nie unosi, wszyscy jesteśmy podekscytowani.
Wracam. W tle idą „Fakty po faktach”. Eksperci rozmawiają z dziennikarzami przez Skype’a. Zapewne mówią z własnych domów. Patrzę, jak są urządzone. Jedni stoją na tle regałów z książkami, inni mają za plecami sztuczne kwiaty albo oparcia kanap w kwiaciaste wzory. Wyobrażam sobie, jak wygląda ich życie w tych wnętrzach? Zaczynam mieć świadomość, że moje uciekło mi przez palce. Robię jakieś nerwowe podsumowania. Nie dość, że nie zorganizowałam sobie codzienności zamążpójściem, to jeszcze koronawirus uwięził mnie w domu.
Znów dzwoni moja licealistka. Pani zdalnie pyta, jakim słowem określiłaby Hamleta. Prosi o rozwinięcie. Myślę przez chwilę i dyktuję, że tym słowem jest świadomość. Hamleta kusiło, by ze sobą skończyć, lecz stchórzył, gdyż nie wiedział, co jest po tamtej stronie. Zapewne dramatyzuję, ale czuję, że jestem w podobnej sytuacji. Jeśli nie dostanę leków, nie wiem, czy wytrzymam, że tak się wyrażę górnolotnie, ból istnienia.
Czytaj też: Rasizm wobec Azjatów. Skutek uboczny epidemii z Wuhanu
Może zrobię pranie...
Przysypiam na „Szkle kontaktowym”. Jakaś pani o imieniu Regina skarży się, że z powodu wirusa nikt nie złożył jej życzeń. Kłaniam się więc pani Reginie na odległość, czyniąc toast melisą. Może nawet bym odpisała, ale nie mam adresu do – cytując Reginę – „kochanego szkiełka”.
Otwieram drugą paczkę LM-ów ciemnoniebieskich. Wyciągam głowę przez okno, aby nie zasmrodzić mieszkania, i znów patrzę w te naprzeciwko. Jakaś pani otwiera piekarnik, zapewne szykuje obiad dla rodziny na następny odizolowany dzień. Pan podnosi hantle. Zdaje mi się, że dziecko z przypłaszczonym w szybie nosem patrzy mi prosto w oczy. Macham, ale widocznie nie było to spojrzenie przeznaczone dla mnie, bo nie reaguje.
Zasypiając, planuję w myślach czynności, które pomogą przetrwać kolejny dzień. Może zrobię pranie, zmienię piżamy i po raz kolejny umyję klosze lamp, które oblepia wata z pylącej się topoli.
Ów zeskanowany z pamiętnika dzień z życia Bernadety dostałam niedotykową drogą internetową. Publikuję za jej zgodą.
Czytaj też: Pandemia to nietypowa katastrofa. Różnie reagujemy