MATEUSZ WITCZAK: – Niedawno poznaliśmy slogan wyborczy Małgorzaty Kidawy-Błońskiej: „Prawdziwy prezydent, pewna przyszłość”. Czy gdyby sztab zaproponował „prawdziwą prezydentkę”, to część wyborców kręciłaby nosem?
PROF. JERZY BRALCZYK: – To hasło, które zresztą mi się podoba, trochę prowokuje tym zestawieniem rodzajów. Jestem zdania, że – powtarzam to wciąż – forma nieodmienna, czy też rzeczownik nieodmienny, choć wyglądający na męski, jest dobrym rozwiązaniem w odniesieniu do wielu funkcji i zawodów kobiecych. „Pani dyrektor”, „pani minister”, nawet bez tego „pani”, które jednak zwyczajowo dodajemy, jednoznacznie wskazuje, że chodzi o kobietę. „Spotkałem się z minister” na pewno odniesiemy do kobiety, stąd „prezydent” wydaje mi się formą do zaakceptowania.
Wprawdzie od strony, powiedziałbym, fonetycznej nie ma żadnego przeciwwskazania wobec „prezydentki”, w końcu mamy „rezydentkę” i czuje się ona w języku dobrze... niemniej jednak dla znacznej części użytkowników polszczyzny „prezydentka” miałaby w sobie coś albo nieco infantylizującego, albo nadmiernie eksponującego osobę zamiast urzędu. Urząd jest jednak „urzędem prezydenta”, nie powiemy (i nie znajdziemy w konstytucji oraz innych aktach prawnych) „urzędu prezydentki”. Nie jestem przeciwko tej formie, jeśli ktoś tak chce, np. w odniesieniu do różnego rodzaju prezydiów, łącznie z urzędami prezydenckimi miast, może ta „prezydentka” funkcjonować... ale wolałbym, aby o kimś, kto jest głową państwa, mówiono, że pełni urząd prezydenta.
A czy jest pan profesor przeciwko „ministrze”, a więc feminatywie już spopularyzowanym (przez Joannę Muchę), ale niepoprawnie utworzonym?
Jestem zwolennikiem pewnej swobody w odniesieniu do siebie samego, byłbym skłonny to wybaczyć. Jeżeli pani minister Mucha, o której tak będę myślał, chciałaby, żeby się do niej zwracano per „pani ministerko” albo „pani ministro”, nie protestowałbym specjalnie. Ja bym się tak jednak, powiem szczerze, do niej nie zwracał.
Języka się nie kaleczy. Kaleczy się mowę. A to co innego, bardzo często zresztą mówiąc o języku, myślimy raczej o mowie. Język jest stosunkowo abstrakcyjny, a jednocześnie trudniej poddaje się naszej obróbce. Zmiany języka, zmiany systemu gramatycznego – to są procesy długotrwałe i raczej niezależne od naszej woli. Natomiast my panujemy nad mową i tej mowie różne krzywdy możemy wyrządzać.
Mową możemy też krzywdzić. Polskie Stowarzyszenie Osób Niepełnosprawnych walczy z brzydkimi „kalekami” czy „inwalidami”, z drugiej strony sugeruje, by mówić o „osobach z niepełnosprawnościami” (bo wówczas niepełnosprawność staje się tylko jedną z cech). Natomiast Jerzy Pilch pisze o sobie na łamach „Polityki”, że jest osobą niepełnosprawną.
Byłem przez kilkadziesiąt lat blondynem. „Blondynowość” była tylko jedną z moich cech, wcale nie najważniejszą. Jeżeli o mnie mówiono jako o blondynie, to wcale się tym nie zrażałem. Jestem też niski. Określenia typu „konus” czy „kurdupel” byłyby dla mnie przykre z ust innych, natomiast sam o sobie zwykłem tak czasem mówić, ponieważ pewien rodzaj może nie ironicznego, ale luźnego stosunku do samego siebie wydaje mi się właściwy. Znam osoby z niepełnosprawnościami, które o sobie mówią nie tylko, że są niepełnosprawne, ale że są kalekami. W środowiskach osób, które mają jakąś cechę trudniej akceptowalną przez otoczenie, określenia wyraziste to wyraz dobrego humoru i akceptacji siebie, które zawsze są potrzebne.
Im wolno. Wolno Pilchowi mówić o sobie w taki właśnie sposób, zresztą wolno i w inny sposób, to jasne, co ja mu będę pozwalał (śmiech). Ale gdyby ktoś powiedział o nim, że jest kaleką, mógłby go urazić. I dlatego też ludzie raczej tak nie mówią, chyba że – tutaj wyjątek – ludzie bardzo zaprzyjaźnieni, wiedząc, że nie zostaną odebrani jako intencjonalnie obrażający. Słowa niczemu nie są winne, słowa są w słowniku (właściwie wyrazy są w słowniku, my używamy ich już jako słów). „Osoba z niepełnosprawnością” może być określeniem odbieranym jako delikatniejsze... ale czy ja wiem, czy delikatniejsze określenia nie są niekiedy gorsze?
To znaczy?
Dam przykład: mam 73 lata. Jeżeli ktoś będzie o mnie mówił, że jestem „seniorem” albo „w trzecim wieku”, to będę czuł pewien rodzaj politycznej poprawności, który mi nie odpowiada. Nawet „starszy pan” już do mnie nie pasuje specjalnie. Ja jestem stary. Takie określenie w stosunku do siebie przyjmuję, uważam je za właściwe. Zresztą określenia „trzeci wiek” czy „sprawni inaczej” po jakimś czasie zaczęły pachnieć a to protekcjonalnością, a to ironią.
Czytaj też: Niepokojące zjawiska we współczesnej polszczyźnie
W języku potocznym zaczęliśmy się nimi bawić, pojawili się „mądrzy inaczej” albo „sprytni inaczej”.
Kto wie, czy „osoba z niepełnosprawnością” nie podzieli za jakiś czas losu „osoby sprawnej inaczej”, która w istocie jest często osobą mało sprawną czy też niesprawną. O niepełnosprawności mówi się na ogół w kontekście szerszym, społecznym. Forma „ludzie niepełnosprawni” wydaje mi się zupełnie wystarczająca.
A czy powinniśmy się oburzać, gdy o osobach niepełnosprawnych intelektualnie/z niepełnosprawnością intelektualną mówi się per: „świry”? Na akcję „Nie świruj, idź na wybory” zareagował rzecznik praw obywatelskich, alarmując, że szerzy stereotypy dotyczące grup narażonych na dyskryminację, a więc chorujących psychicznie.
Niepotrzebnie związano to słowo z pewnymi zachowaniami, które mogły sugerować, że chodzi o osoby autentycznie dotknięte pewnymi niepełnosprawnościami czy chorobami. Zazwyczaj „nie świruj” odnosimy nie do kogoś, kto jest umysłowo chory. „Nie świruj” zwracają się ludzie (choć już nie mojego pokolenia) do kogoś, kto skądinąd jest normalny, ale akurat zachowuje się w sposób niezbyt akceptowalny. Dlatego też to „nie świruj”, gdyby było pozbawione obrazków, mogłoby być całkiem fajne. Nie mam nic przeciwko temu słowu, bo jest swobodne, nawiasem mówiąc: w pewien sposób fonetycznie czy artykulacyjnie odpowiada temu, co oznacza. Taki „świr” jest zakręcony (mówiło się zresztą czasem o ludziach, że „są zakręceni”, co też odnosiło się do odstępstw od normy). Natomiast został niepotrzebnie połączony w niektórych klipach z zachowaniami charakterystycznymi dla ludzi chorych.
No dobrze...
A co to znaczy „no dobrze” z pana strony"?
To taki wtręt w funkcji fatycznej.
Wie pan, że bywa różnie odbierany, prawda? Proszę sobie wyobrazić, gdyby ktoś do pana tak się zwrócił: „no dobrze...”. W sporze tak się czasem dzieje, kiedy próbujemy własne zdanie przeforsować, czasem to określenie pojawia się również jako rodzaj oceny: „no dobrze, dobrze powiedziałeś...”. Mnie określenie „no dobrze” zazwyczaj razi. Podobnie może, jakby osobę z niepełnosprawnością raziło określenie „osoba niepełnosprawna”. Różne są drażliwości ludzi.
Osoby transpłciowe drażni nazywanie ich „transseksualnymi”, bo angielskie „sex” jest używane w dwóch znaczeniach („płeć” i „stosunek”), a w polszczyźnie „seks” ma węższy zakres znaczeniowy. Tymczasem transpłciowi aktywiści nie chcą być postrzegani wyłącznie przez pryzmat seksualności.
Dobrze jest wiedzieć, jak dane słowo jest postrzegane przez osoby, które się z nim identyfikują. Jak się wmyślić w słowo „transseksualny”, to mimo że dobrze ono brzmi, ma dużo „s”, jest w nim powab, to być może sugeruje coś, co się niekiedy określało jako „swing”... Język angielski, choćbyśmy tego nie chcieli, wywiera wpływ na polszczyznę i na rozumienie słów, które często odbieramy nie jako słowa pochodzenia łacińskiego, choć są nimi w istocie, ale właśnie angielskiego. I dlatego być może bym uwzględnił te racje.
Czytaj też: Polszczyzna za trudna dla Polaków
„Transpłciowość” brzmi mi jednak hybrydowo, tak jak „telewizja”, która jest częściowo grecka, częściowo łacińska. „Trans” i „płeć” niespecjalnie się zgadzają, natomiast „zmiennopłciowy” by się raczej nie przyjęło, bo to trochę tak jak „zmiennocieplny”. Można by się zastanowić nad „transpłciowością”, choć wymawia się to z trochę większym trudem. Myślę jednak, że „seksualizm” przyjął się w języku i trudno go będzie wyplenić.
Bez niego nie moglibyśmy mówić i pisać o „homoseksualności”.
To akurat jest przykład raczej dobrego dostosowywania się słowa do języka czy też języka do słowa. O ile kiedyś homoseksualizm zawierał w sobie jakiś potencjał piętna, dzisiaj wydaje mi się, że ten potencjał powoli traci. To dobry przykład adaptacji językowej, dzisiaj już nikt albo mało kto byłby urażony, jeżeli by się go tak określiło.
Raczej nie, ale prefiks „homo” bywa instrumentalnie wykorzystywany.
Jest on niezwykle płodny słowotwórczo: pojawiły się „homiki”, określenie „homosie”, które lansował Janusz Korwin-Mikke...
Ale też „homoterror” i „homopropaganda”.
Choć z drugiej strony oznacza przecież człowieka: homo sum.
Natomiast „Żyd” nie ma ani pozytywnych konotacji, ani alternatywy.
Przypuszczam, może dlatego, że myślę życzeniowo i chciałbym, żeby tak właśnie było, że z „Żydem” jest podobnie jak z „homoseksualistą”, powoli te słowa przyjmujemy i tracą negatywne konotacje. Wprawdzie są podtrzymywane przez wielu ludzi uczestniczących w dyskursie publicznym, rozszerzonym przez internet, ale wydaje mi się, że po jakimś czasie stracą tę swoją funkcję.
Ze słowami jest tak, że czasami eufemizacja wcale nie niszczy negatywnych konsekwencji. W rosyjskim „żida” zastąpiono „jewriejem”, który negatywne konotacje po jakimś czasie przejął, choć „jewriej”, czyli hebrajczyk, miało być określeniem zupełnie neutralnym. Zastępowanie tego słowa, tak dobrze wpasowanego w polszczyznę, innym określeniem bywało skuteczne w pewnych kontekstach. W odniesieniu do żyda pisanego małą literą mówiło się np. „starozakonny”.
Jan Hartman: Żyd. Instrukcja obsługi
Jest jest jeszcze „Żyd”, członek narodu.
Oczywiście, i to ono jest dziś głównie używane. Niektórych wręcz razi „żyd” pisane małą literą w odniesieniu do religii. Są tacy jeszcze, którzy uważają, że to albo błąd, albo chęć pomniejszenia. Dlatego też wielu z nas, choć myśli o mozaizmie, pisze „Żyd” wielką literą, aby do takiego odbioru nie dopuścić. Dla bezpieczeństwa.
W jaki sposób rozmawiać z przedstawicielami mniejszości, by nie urażać?
A nie czuje pan czasem, że spostrzeżona przez rozmówców chęć, by ich nie urazić, może ich urażać? Podsuwam myśl: jeżeli pana staranność zostanie rozpoznana, to może być osobie, z którą pan rozmawia, przykro. To się bardzo często zdarza. Ja bym nie chciał, żeby ktoś ze mną rozmawiał w taki sposób, żeby było widać, że się stara.
Czytaj też: Wyzwania dzisiejszej polszczyzny