Kiedy w 2005 r. wprowadzono w życie zasadę, że 30 proc. wystarczy, aby zdać maturę, pracowałem w dwóch niepodobnych do siebie szkołach. W pierwszej, do której uczęszczała – jak mawiał dyrektor – elitarna młodzież, przyjęto tę zmianę z oburzeniem. Jak można tak obniżać poprzeczkę? Zgroza!
W drugiej, w której nie obowiązywała żadna selekcja kandydatów, byliśmy wdzięczni za ten gest władzy dla naszych wychowanków. Jak się postarają, powinni zdać. A jak zdadzą, będą chcieli studiować. Do tej pory nielicznym absolwentom udawało się przejść przez sito egzaminów wstępnych na studia. Teraz egzaminy wstępne likwidowano, a o wszystkim miała decydować matura. Łatwa matura. To była rewolucja – dla jednych zabójcza, dla innych ożywcza.
Bolesny zastrzyk motywacji
Zasady w prestiżowym liceum nie przewidywały pozytywnej oceny za wiedzę na poziomie niższym niż 50 proc. Za mniej niż połowę punktów na sprawdzianie zawsze był niedostateczny. Do 2004 r. w ten sposób ocenialiśmy także maturę. Myśl, że nasi uczniowie mogliby spocząć na laurach, przestać się uczyć i mimo to zdać maturę z wynikiem 30 proc., była przerażająca. Przecież to będzie katastrofa dla szkoły z tradycjami. Renoma placówki legnie w gruzach.
W drugiej szkole cieszyliśmy się, że poprzeczka została ustawiona odpowiednio do poziomu uczniów. 30 proc. to dokładnie tyle, aby chciało im się chcieć. Zresztą nawet takiego wyniku nie osiągną z palcem w nosie, lecz przez trud i znój. Cel maturalny, owo ustawowe minimum, był jednak na tyle realny, że uczniowie zaczynali myśleć, że leży w ich zasięgu. Postawienie poprzeczki wyżej wykluczałoby ich na starcie.
Próg 30 proc. pozwalał na zaszczepienie motywacji do uczenia się. Nasi uczniowie chwytali wiatr w żagle, zdawali maturę na minimum, czasem nieco wyżej, i szli na studia, a my byliśmy niezmiernie z nich dumni. I z siebie. Zresztą jak nie być dumnym, skoro studia podejmowała większość absolwentów? To był olbrzymi sukces, do tej pory zastrzeżony dla najlepszych liceów. Nikt nie myślał o spadku jakości nauczania, liczyły się procenty zdawalności matury i liczba absolwentów idących na studia. A te były oszałamiające.
Matura nie tylko dla elity
Zmianom w formule egzaminu maturalnego, które rozpoczęły się w 1999 r., towarzyszyły dwie opcje. Jedna była forsowana przez środowiska prestiżowych liceów z dużych miast. Szkoły miały tradycję oceniania fifty-fifty, czyli pół na pół. Nauczyciele z tych placówek kultywowali tradycję, że pół to akceptowalne minimum. Poniżej połowy jest zero. Była jednak jeszcze druga opcja – polityczna.
W latach 90. XX w. upadło szkolnictwo zawodowe. Dzieci, które do tej pory szły do dwuletnich zawodówek, trzeba było upchnąć w technikach i liceach. Powstało sporo szkół prywatnych i społecznych, które przejmowały tę słabszą młodzież. Po co jednak nastolatki mają chodzić do szkoły maturalnej, jeśli matura jest dla nich za trudna? Przecież to bez sensu. Albo trzeba odesłać je z powrotem do zawodówek, albo należy obniżyć wymagania. Drugie wyjście okazało się bardziej realne, nastawiało też pozytywnie młodzież do władzy. Nic dziwnego, że polityka wygrała z tradycją.
Przybyło maturzystów, ale obniżył się poziom matury. Inaczej być nie mogło, w końcu 30 proc. to dużo mniej niż 50. Elity żądały więc podniesienia poprzeczki do tradycyjnego poziomu pół na pół. Jednak takie żądanie, niedawno słyszeliśmy je po kontroli NIK, to romantyczne mrzonki. Gdyby jakimś cudem zostało spełnione i wymagania maturalne wróciłyby do stanu z końca XX w., stworzylibyśmy potwora: edukację w szkołach maturalnych, która nie kończy się maturą. Po co nam absolwenci liceów i techników bez świadectwa dojrzałości?
Najpierw należałoby odbudować szkolnictwo zawodowe, ale odbudować naprawdę, a nie tylko na ministerialnym papierze, a wtedy możemy rozmawiać o wyższych wymaganiach na maturze. Podniesienie poprzeczki maturalnej z 30 proc. do 50 to nic innego jak wyrzucenie mas słabszej młodzieży ze szkół maturalnych. Ta młodzież musi mieć dokąd pójść.
No i to nowe miejsce – szkoła branżowa – nie może być traktowana jako totalny obciach i zaprzepaszczenie szans na rozwój w przyszłości. Trzeba by wpompować olbrzymie pieniądze w zawodówki, pozyskać nauczycieli przedmiotów zawodowych, stworzyć atrakcyjną ofertę nauki zawodu dla młodzieży, a wtedy jest szansa, że odium obciachu przestanie otaczać te szkoły. Na razie tak się nie dzieje, więc przestańmy ględzić o podnoszeniu wymagań na maturze.
Bomba w górę
Obecnie poprzeczka 30 proc. dotyczy tylko egzaminów z przedmiotów obowiązkowych (język polski – pisemnie i ustnie, język obcy – pisemnie i ustnie, matematyka), natomiast z przedmiotów dodatkowych zdawanych na poziomie rozszerzonym (maturzysta wybiera minimum jeden, maksimum sześć) można uzyskać choćby zero, a i tak otrzymuje się świadectwo maturalne z formułką „zdał”. Zdał maturę na poziomie zero.
Taki przywilej mają tylko absolwenci gimnazjów, natomiast uczniowie po szkole podstawowej będą musieli uzyskać z przedmiotu dodatkowego – jednego – minimum 30 proc. Jeśli wybiorą więcej niż jeden przedmiot dodatkowy, próg 30 proc. nie będzie go dotyczył. Z drugiego, trzeciego, czwartego, piątego i szóstego można bezkarnie uzyskać zero.
Wprowadzenie progu 30 proc. dla jednego przedmiotu dodatkowego wywołało szał radości w prestiżowych liceach. Też się ucieszyłem. Zawsze to jakiś ukłon w stronę tradycji, że matura nie jest dla wszystkich i musi być trudna. Oczywiście, próg 30 proc. dla jednego przedmiotu dodatkowego to tylko nędzna namiastka dawnych wymagań, ale lepszy rydz niż nic. Jednak nie cieszmy się przedwcześnie. Nie spodziewam się od PiS żadnego gestu dla elit.
Prestiżowe licea wielkomiejskie, którym się marzy powrót do matury, to nie jest elektorat rządzącej partii. Spodziewam się, że PiS niebawem wyciągnie królika z kapelusza. I będzie to gest niby dobrej woli dla osób, które wpadły w popłoch z powodu owej zmiany. A ludzie naprawdę spanikowali. Uczniom i ich nauczycielom z nieprestiżowych szkół szczęka opadła z wrażenia i obfity pot wystąpił na czoło. Próg 30 proc. z przedmiotu dodatkowego to przecież tysiące oblanych matur. Czy jest sposób, aby do tego nie doszło?
Królik z kapelusza
Bez obaw. Spodziewam się powiększenia listy przedmiotów dodatkowych o takie, dla których próg 30 proc. nie będzie trudny do osiągnięcia. Wymagane minimum z chemii, biologii, a nawet geografii czy historii to dla wielu maturzystów istny kosmos. Nie da się. Gdyby jednak do wyboru była religia, to szanse słabszej młodzieży rosną. Spodziewam się, że niebawem sami uczniowie będą prosić o religię na maturze. I władza będzie tak dobra, że to pragnienie spełni. Będziemy mieli religię na egzaminie maturalnym – koło ratunkowe dla tysięcy. Młodzi przekonają się, że nadzieja tylko w Bogu. A gdy już religia stanie się przedmiotem egzaminacyjnym, wtedy znowu zapełnią się sale katechetyczne.
Nie dajmy się nabrać. Hasło uczynienia matury trudniejszą to pic na wodę. Nie wierzę, że obecny rząd jest zdolny do takiej reformy. Nie stać go na to. Może nie finansowo go nie stać, ale mentalnie. Żeby matura była naprawdę trudniejsza, uczniowie musieliby mieć alternatywę. Jeśli nie matura, to co? Wiadomo, zawodówka. Ale nie byle jaka, tylko atrakcyjna. Dobrze wyposażona szkoła branżowa, w której pracują dobrze opłacani nauczyciele przedmiotów zawodowych. Szkoła, do której nie jest wstydem chodzić.
Na to PiS nie stać. Na podniesienie wynagrodzeń nauczycielom mentalnie PiS nie stać. Na odpowiedzialność za finansowanie oświaty PiS nie stać. Będziemy więc mieli pozory. No i niebawem wyskoczy królik z kapelusza – religia, którą każdy może wybrać i dzięki temu mieć gwarancję, że zda. Innej drogi dla polskiej młodzieży nie ma – tylko powszechna katecheza i kompletnie spłaszczona matura bez polotu.