22 stycznia w Nowym Jorku rozpoczął się jeden z najważniejszych procesów dekady. Przed sądem stanął Harvey Weinstein, centralna figura ruchu #MeToo, do niedawna wszechmocny producent filmowy i telewizyjny, który kobietom za pracę i role kazał sobie słono płacić – w naturze. 6 lutego zakończyło się przesłuchiwanie świadków oskarżenia. Przez 12 dni stawiło się 28 osób. Sześć kobiet opowiadało o gwałtach, napastowaniu, molestowaniu i zmuszaniu do innych czynności seksualnych. Tylko dwie są stroną w procesie, pozostałe ze względów proceduralnych nie dołączyły do oskarżenia.
Czytaj też: Gwałty randkowe, problem powszechny
To przypadek gwiazdy „Rodziny Soprano” Annabelli Sciorry, która przyznała, że Weinstein zgwałcił ją w swoim mieszkaniu w 1993 r. Zgodnie z prawem jej oskarżenie jest przedawnione. Mimo to złożyła zawiadomienie, co zagwarantowało jej status świadka. Oskarżycielki zaś to Mimi Haleyi, asystentka produkcji, zatrudniona przy reality show Weinsteina „Project Runway” („Projektanci”), napadnięta przez niego dwukrotnie w 2006 r., oraz Jessica Mann, zgwałcona w 2013 r.
W sumie Weinstein usłyszał pięć rodzajów zarzutów: dwa zgwałcenia, w tym zgwałcenia ze szczególnym okrucieństwem, zarzut napaści seksualnej, napaści seksualnej ze szczególnym okrucieństwem oraz dwa zarzuty napaści seksualnej o charakterze wzorca drapieżnych zachowań (predatory sexual assault). Ten ostatni pozwala na gruncie prawa obowiązującego w stanie Nowy Jork uwzględnić przestępstwa wobec dodatkowej liczby osób popełnione na przestrzeni lat. Stąd waga zeznań Annabelli Sciorry i pozostałych świadkiń – oskarżenie liczy, że pozwolą ustalić „drapieżny wzorzec zachowań”, a tym samym zmienić kwalifikację czynów.
Jeśli zarzuty się utrzymają, Weinsteinowi grozi dożywocie.
Długi cień #MeToo
Dla wielu komentatorów – zarówno ekspertów od prawa karnego, jak i twitterowiczów – sprawa wydaje się przesądzona. W końcu wszyscy znają twarz Weinsteina. Przez wiele miesięcy był na ustach jako skutek uboczny sukcesu ruchu #MeToo. Czy można zakładać, że ktokolwiek z przysięgłych nie słyszał o aferze, nie był świadkiem ogromnych zmian w mentalności, jakie ten ruch wywołał?
W ławie na 12 osób połowę stanowią biali mężczyźni, a kobiet jest tylko pięć. Według portalu BuzzFeed odrzucono co najmniej kilka kandydatek na przysięgłe, bo miały zdjęcia z masowych protestów, takich jak Women’s March for Washington, lub szukały pracy jako modelki. Odrzucono też kandydatkę z branży finansowej, uznając, że... z pewnością nasłuchała się „opowieści z męskie szatni” (locker room talk). Wygląda na to, że ruch #MeToo zawładnął przede wszystkim wyobraźnią obrońców Weinsteina.
Ofiara w panice, Weinstein przysypia
Oczywiście wyrok przysięgłych będzie bardzo istotny i zaważy na sposobie traktowania kwestii przemocy seksualnej w najbliższych latach. Ale to, co naprawdę ważne, to przyspieszony kurs edukacji seksualnej dla dorosłych, którym stał się ten proces. Niemal każda z zeznających kobiet pokazała prawdę, która dopiero zaczyna przenikać do masowej świadomości: gwałt to nie jest prosta sprawa, a prawdziwe piekło to mechanizmy, jakie uruchamiają się u ofiar już potem.
Mimi Haleyi została zaatakowana w lipcu 2006 r., choć do samego zgwałcenia nie doszło. Weinstein rzucił się na nią, zaczął rozbierać, a nawet wyjął jej z pochwy tampon. Krzyczała o pomoc i była przekonana, że do gwałtu dojdzie. Weinstein zrezygnował. Dwa tygodnie później poszła się z nim zobaczyć, jak sama twierdzi – by odzyskać poczucie kontroli nad swoim życiem. Wtedy ją zgwałcił.
Jessica Mann, druga z oskarżycielek, utrzymywała z Weinsteinem konsensualną relację seksualną, choć zmusił ją wcześniej do seksu oralnego i zgwałcił na początku 2013 r. Mann zeznała, że weszła w relację, „myśląc, że będzie to prawdziwy związek, a która okazała się skrajnie poniżająca”. Mann obawiała się zakończyć relację ze względu na temperament Weinsteina i lęk o bezpieczeństwo jej rodziny. Kiedy wreszcie do tego doszło, Weinstein wymusił na niej seks oralny, a potem poinformował, że „może odejść pod warunkiem, że będzie mu przyprowadzała inne dziewczyny”.
Obrona przywołała SMS-a, którego Mann wysłała do Weinsteina: „Kocham Cię, zawsze. Ale nie znoszę czuć się jak dziewczyna na telefon :)”. Mann dostała w sądzie ataku paniki, sędzia musiał zakończyć posiedzenie przed czasem. A Harvey Weinstein przysypiał.
Przyspieszony kurs edukacji seksualnej
W pierwszych dniach procesu oskarżenie powołało biegłą psychiatrę sądową dr Barbarę Ziv. Przedstawiła podstawowe ustalenia nauki na temat zachowań ofiar gwałtu i samych jego okoliczności. Przypomniała m.in., że w 85 proc. przypadków sprawcą jest osoba znana ofierze.
Nie ma typowego zachowania „podczas gwałtu”, ale wiadomo, że kobiety rzadko aktywnie się bronią, jeśli sprawcą jest ktoś im znany – znacznie łatwiej bronić się przed „obcym w ciemnym zaułku”. Co więcej, kobiety często potem podtrzymują kontakt, a nawet wchodzą w relacje. „Powody są złożone” – tłumaczyła biegła. „Kobiety podtrzymują kontakt z agresorem m.in. dlatego, że przy całym destrukcyjnym wpływie napaści seksualnej większość z nich myśli: mogę to zostawić za sobą, żyć dalej, szczelnie opakować. Nie chcę, żeby było jeszcze gorzej. Nie chcę, by ten człowiek, który mnie zaatakował, zniszczył mi reputację, nagadał na mnie ludziom, pogrzebał szanse zawodowe. Traumę jakoś zniosę, ale niech nie rujnuje mi reszty życia”.
Przesłuchaniom towarzyszyły komentarze publicystów i dziennikarzy. „W tym procesie tak naprawdę chodzi o jedno: czy wierzymy kobietom?” – wieszczył „New York Times”. Poczytny „Vox” pochylił się nad traumą spowodowaną składaniem zeznań w tego rodzaju sprawie. „New Yorker” zwrócił uwagę, że proces może zagrozić ruchowi #MeToo.
W ostatni piątek pałeczkę przejęła obrona. Jednym z pierwszych przywołanych świadków była psycholożka Elisabeth Loftus, której opinia w sprawie „podatności na wpływy” wspomnień ofiar miała służyć do zdyskredytowania zeznań Annabelli Sciorry.