ŁUKASZ LIPIŃSKI: – Gdy dostałem od pani maila z zaproszeniem na kolację, przy której mieliśmy rozmawiać w gronie obcych osób o śmierci, kompletnie nie miałem na to ochoty.
KRYSTYNA ROMANOWSKA: – Część ludzi, koło jednej trzeciej, nie odpisała w ogóle. Część odpisała: „nie jestem na to gotowa/gotowy”. A nawet ci, którzy przychodzą, najczęściej mają strach w oczach. Są zaniepokojeni tym, co się będzie działo. Nieznajomi ludzie, o śmierci, przy kolacji… Zakładam, że część ludzi rzeczywiście nie jest gotowa. Szanuję to.
Śmierć jest najsilniejszym tabu dzisiejszej cywilizacji. Odsuwamy ją od siebie, nie chcemy o niej rozmawiać, nie chcemy widzieć. Nie ma jej.
Myśląc o tym, sięgnęłam do bajek ludowych. Jest w nich motyw śmierci jako kumy, matki chrzestnej – spersonalizowanej kostuchy, która przychodzi do domu, siada przy stole. Można ją oszukać, gdy się stół przestawi albo obróci łóżko. Można napić się z nią wódki, ale pozostaje nieuchronna. Jest oswojona, choć wciąż straszna.
Ludzie kiedyś byli za pan brat ze śmiercią, bo częściej umierali bardzo szybko i ta śmierć była wciąż obecna w ich życiu. A kiedy ją zmedykalizowaliśmy i wystawiliśmy do szpitala, to już nie ma kostuchy przy stole.
A ktoś bliski znika. Kiedyś była masa rytuałów związanych ze śmiercią: obmywanie zwłok, czuwanie, wystawianie na widok publiczny…
To pozostało jeszcze w miasteczkach, np. na Suwalszczyźnie, skąd pochodzę. Gdy umarł mój tata i trumna była zamknięta, cała rodzina pytała dlaczego. Powinna być otwarta i wszyscy powinni go widzieć. W Sejnach rytuałem jest czuwanie przez trzy dni i odmawianie różańca. Gdy rozmawiam dziś z ludźmi w Warszawie, to tęsknią za takimi rytuałami.