Kiedy uczennic w salonie jest mało, trudno nauczyć się fachu. – Ciągle trzeba zamiatać podłogi albo myć – tłumaczy Klaudia, która kształci się na fryzjerkę w drugiej klasie szkoły branżowej w Łódzkiem. W przerwach między myciem Klaudia może poćwiczyć zawodowe umiejętności na główce treningowej. Ale tylko loki albo farbę. Bo strzyc trzeba żywy włos. A z tym są kolejne problemy.
– Klientki są różne, czasem rozumieją, że człowiek się musi nauczyć, czasem traktują jak głupka, aż się tej całej nauki odechciewa – wyznaje Martyna, koleżanka Klaudii. W ich klasie wielozawodowej na fryzjerstwie są dwie uczennice. Klaudia przyznaje zresztą, że trafiła tu trochę z przypadku.
Zawodówki to rzadki zbieg paradoksów: politycy od lat obiecują, że zreformują, zreanimują, przywrócą rangę kształceniu zawodowemu. Przedsiębiorcy oczekują, że system zaspokoi ich głód fachowców. Tymczasem uczniów w szkołach zawodowych jest mało (w ubiegłym roku 146 tys.; w technikach – 505 tys.). Ponadto ci, którzy je kończą, nader często nie mają pracy (stanowią aż 30 proc. zarejestrowanych bezrobotnych).
W rozsupłaniu tego węzła ma pomóc kolejna reforma kształcenia zawodowego, która weszła w życie we wrześniu. Władze opisują ją jako fundamentalną część zmiany systemu oświaty, po likwidacji gimnazjów i wydłużeniu nauki w podstawówkach oraz w liceach i technikach.
Czasu kształcenia w zasadniczych szkołach zawodowych nie zmieniono, trwa trzy lata. Zmieniono natomiast nazwę szkół na: branżowe. Dołożono też możliwość kontynuowania nauki w szkole branżowej drugiego stopnia – dwuletniej. Będzie można w niej zrobić maturę, a później pójść na studia. Nowe szkoły branżowe (także technika) mają ściśle współpracować z pracodawcami, którzy powinni przygotowywać propozycje programów nauczania, pomagać w egzaminowaniu.