Gdyby zliczyć marszowe kilometry, przeszedł Polskę wzdłuż i wszerz, wyrabiając sobie narodową renomę. Odkąd podczas niepodległościowego pochodu w 2016 r. Damian Bieńko, dziś lat 25, spalił banderowską flagę, stał się rozpoznawalny ogólnopolsko nawet wśród katolickich starszych kobiet. Podchodziły z wyrazami uznania na lotnisku w Modlinie, gdy wracał z zachodnich rozpoznawczych wycieczek. Teraz wysyłają mu na święta śliwki w czekoladzie z życzeniami, by tak trzymał.
Jest z warszawskiego Grochowa. Choć w szkole nie był orłem, kwitł w nim jakiś nieodparty pociąg do historii. Nie wyklucza, że dlatego, iż dziadek dzielnie walczył pod Kołobrzegiem, co prawda w Armii Ludowej.
Zajarałem się Polską
Ale pociąg ów mógł też zrodzić się przypadkiem, kiedy pewnego dnia wysłuchał na YouTube pięknej żołnierskiej pieśni i się dumną Polską, jak mówi, dosłownie zajarał. Po lekcjach zamykał się w pokoju i czytał o perypetiach naszego kraju w Wikipedii. Absolutnie nikt ze współczesnej rodziny go nie indoktrynował, zalatani w związku z wiecznym niedostatkiem nie mieli czasu. On z kolei mając sporo wolnego, wyszedł na podwórko z następującą ideą: może by tak jakąś formację zarejestrować?
Werbowanie na dzielnicy było dość łatwe. Bieńko zaprojektował flagę z przekreślonym sierpem, młotem oraz okalającą je Unią Europejską. Przy rekrutacji nie miał wyrafinowanych wymogów typu przysięgi czy deklaracje światopoglądowe, oceniane przez sąd koleżeński, w jakie bawią się ONR i Wszechpolacy. Zwyczajnie – jesteś wkurzony, to z nami chodź. Dwóje w szkole, nieobecni ojcowie, apatyczne matki itp. Flaga ewoluowała. W miejsce poprzednich symboli pojawił się orzełek na białym tle i krzyżyk w czerwonym kole. Nazwał chłopaków Narodową Wolną Polską. Byli dumni, że wreszcie mają wodza, prywatny sztandar i godło.