Przychodzi na spotkanie dobrze ubrany facet o uroku chłopca, długie jasne loki, spojrzenie jeszcze niepewne, ostrożny uśmiech. Piotr Woźniak-Starak. Proszę siadać, słucham. Szuka pieniędzy na film, opowiada potencjalnym sponsorom: scenariusz jest dobry, bohaterowie młodzi, dynamiczni, w polskim kinie jeszcze takich nie było. To będzie debiut, proszę pana. Debiut? „Niech pan poprosi tatę, może zapłaci”.
Od drzwi do drzwi, ze spotkania na spotkanie. Odpowiedź wszędzie podobna. Ale wierzy. Wyrzucają drzwiami, wraca oknem. Obcy będą gadać: rozpieszczony lekkoduch, dziedzic, Piotruś Pan. Bliscy mówią: był chodzącą empatią ten nasz Piotrula.
Nie oderwał się od ziemi
Przy ul. Obserwatorów na Mokotowie, gdzie mieści się jego firma, znają go chyba wszyscy. Trzymają w rękach telefony komórkowe. Palcem przytrzymują ekran tak, by nie zgasł; artykuł o akcji ratunkowej na bieżąco się aktualizuje. Pan Piotr, jak o nim mówią, kiedy bywał w okolicy, to podnosił rękę do góry i witał się z daleka. Nie mylił twarzy, nie przekręcał imion. Nie odpłynął, jak inni warszawscy celebryci, na inną planetę, nie oderwał się od ziemi. Pamiętał. Nie można zawczasu przesądzać, mówią, nie można z góry oceniać. Zrobili to już inni. „Jakie życie, taka śmierć” – piszą pod nazwiskiem pod postami na Facebooku. „Trzeba było z żoną w domu zostać”, „Narkotyki niejednemu zabrały życie”, „Podobno w jego łodzi odnaleziono kosmitę”.
W czwartek rano przychodzi informacja, że ciało Piotra Woźniaka-Staraka zostało wyłowione z jeziora Kisajno. – Życie Piotra to historia o tym, jak ciężko trzeba pracować, żeby pozbyć się krzywdzących łatek. Na szczęście po jego śmierci zostają po nim filmy, to one będą o nim świadczyć.