Ze środowisk Samoobrony i LPR dobiegają opinie, że w edukacji trzeba dostrzegać człowieka, a nie tylko naukę, która, jak wiadomo, niejednemu zrobiła wodę z mózgu. Prawda jest taka, że czasem ten człowiek się uczy, ale i tak nic mu do głowy nie wchodzi, choć głupi nie jest. Czy z tego powodu ma mieć mniejsze szanse, gorszy start życiowy? Czy tylko dlatego, że niczego nie umie, bo się nie nauczył, mamy nie dać mu matury i odciąć go w ten sposób od możliwości zostania w przyszłości profesorem, adwokatem, sędzią czy prezesem banku?
Bez matury można dziś zostać co najwyżej partyjnym działaczem, posłem lub członkiem rady nadzorczej i trzeba powiedzieć, że wiele osób, którym matury odmówiono, tą drogą poszło. Ale przecież partie, parlament i spółki Skarbu Państwa nie są z gumy i dla wszystkich chętnych posad nie starczy. Zresztą słychać radykalne opinie, że nawet tam przydałby się ktoś z maturą, a może i jakiś doktor. Pytanie, skąd ich brać?
Mówi się, że już niedługo w ramach negocjacji koalicyjnych Samoobrona zażąda dla swoich ludzi większej liczby doktoratów i habilitacji, które dzisiaj są ich zdaniem stanowczo zbyt trudno dostępne, wymagają żmudnych i nie dla wszystkich zrozumiałych procedur. Narzeka się, że wypełnienie zwykłego PIT przerasta możliwości normalnego człowieka, tymczasem zrobienie habilitacji jest często jeszcze bardziej skomplikowane. Czy tak być musi? Czy darmowy dostęp do doktoratu lub habilitacji ma mieć tylko cwaniak, który wie, jak to się robi, i ma dojścia do wyższej uczelni?
Nie – i dlatego słuszny wydaje się pomysł przyznawania określonej liczby doktoratów i habilitacji dla poszczególnych ugrupowań, w zależności od wyników uzyskanych przez nie w wyborach. Jeśli chcemy podnieść poziom politycznej debaty w kraju, partie muszą mieć więcej doktorów, docentów i profesorów (choć smutny przykład Unii Wolności pokazuje, że i tu nie można przesadzić).