Chodzi o to, żeby był fun, a fun jest ze ścigania się, z rywalizacji, z wyprzedzania i z bicia prywatnych rekordów. Dariusz Dąbkowski, olsztynianin, po czterdziestce, od trzech lat regularnie biorący udział w zawodach rowerów górskich MTB, mówi, że ten, kto nie spróbował takiego współzawodnictwa koło w koło, a czasami ramię w ramię, nie zdaje sobie sprawy, jaką frajdę dają zastrzyki adrenaliny. – Nabiera się zupełnie innej perspektywy, jeśli chodzi o własne możliwości. Bo nawet na najbardziej intensywnym treningu nie jestem w stanie wykrzesać z siebie tyle, co na zawodach – mówi.
Rajd bezdrożami
Wyzwania lubi, ale bez przesady. Wisłę 1200 – rajd bezdrożami wzdłuż Wisły od źródeł do Bałtyku – przejechał, jednak przyjemności z tego nie miał, co zobrazował ironicznym wpisem na jednym z portali zrzeszających rowerowych zapaleńców. – Jeśli organizator zapewnia, że trasa będzie przejezdna, a tymczasem zdarzały się odcinki, które trudno było przejść bez roweru, to nie dla mnie. Na innym wyścigu było grubo powyżej 30 stopni, po godzinie zsiadłem z roweru, a to była dopiero połowa dystansu. Nie odczuwałem przyjemności, a ja jeżdżę tylko dla własnej satysfakcji – mówi Dąbkowski.
Joanna Balawajder, współorganizatorka cyklu Grand Prix Kaczmarek Electric MTB: – Sama się ścigam, więc rozumiem ten pęd: jedzie się po to, by w kolejnych edycjach piąć się w górę. Wystarczy prywatna rywalizacja z kolegą, choćby na mecie miało to być dwusetne miejsce. Myślę, że większość uczestników nie chce tylko przejechać trasy, ale zrobić to w jak najlepszym czasie.
Amator jest ambitny. Ma o swoim rowerowym wcieleniu wysokie mniemanie. Chce się sprawdzić na trasie i na dystansie, który nie jest dla mięczaków.