„Absolwenci mają jasno określoną i pewną drogę awansu zawodowego (…) – wabi kandydatów na marynarzy Akademia Morska w Szczecinie. – Już po sześciu latach, w wieku niespełna 30 lat można zdobyć dyplom kapitana żeglugi wielkiej lub starszego oficera mechanika i wynagrodzenie ok. 5000 euro!”.
Co roku mury dwóch cywilnych uczelni morskich w Gdyni i Szczecinie opuszcza ok. 400 absolwentów kierunków „pływających” – nawigatorów, mechaników, elektryków. Do tego dorzucają się jeszcze Akademia Marynarki Wojennej oraz prywatna Szkoła Morska w Gdyni. Pomaturalna. Mało kto wie, ale kapitanem można zostać bez studiów wyższych.
Gdy młodzi lekarze zaczęli tłumnie emigrować po zrobieniu dyplomu, minister Jarosław Gowin wyszedł z pomysłem, by medyk musiał najpierw odpracować studia. Zrobił się raban. Oficerów floty handlowej edukujemy, mimo że w kraju zapotrzebowanie na nich jest śladowe. Polscy armatorzy przetrwali w formie szczątkowej. Ich statki pływają pod obcymi banderami (np. prom „Polonia” pod banderą Bahamów). Z góry wiadomo, że absolwenci morskich akademii trafią na globalny rynek. A roczne koszty kształcenia medyka i wilka morskiego są podobne. Drożej wychodzą tylko studia artystyczne.
Uczelnie się tym nie chwalą, ale od kilku lat mają problem ze znalezieniem armatorów, u których studenci mogliby odbyć praktyki (minimum rok pływania) niezbędne, by uzyskać dyplom oficera wachtowego czy oficera mechanika wachtowego. Rząd szuka unijnych pieniędzy, by dopłacać armatorom do każdego kadeta przyjętego na praktykę.
Tylko co Polska ma z tego, że wśród krajów Unii Europejskiej jest drugim (po Wielkiej Brytanii) dostawcą certyfikowanych oficerów? Czy chodzi tylko o interes szkół morskich, o ochronę ich status quo?