PAWEŁ RESZKA: – Najpierw opinia publiczna dowiedziała się, że zgwałciłeś. Minęło ponad półtora roku. Jedna z osób, która cię o to oskarżała, przeprasza. Co poczułeś?
JAKUB DYMEK: – Odbyła się między nami dobra rozmowa, gdzie padły słowa „jest mi przykro” i przeprosiny w cztery oczy. Potem te przeprosiny zostały upublicznione. Poczułem satysfakcję. Od początku mówiłem, że jestem niewinny, a tekst, w którym mnie pomówiono, był nierzetelny.
Mówiąc wprost, nie jesteś gwałcicielem.
To już wcześniej potwierdziła prokuratura i to w dwóch instancjach, po rocznym śledztwie.
Gdy dowiedziałeś się, że prokurator nic do ciebie nie ma, to pewnie upiłeś się z radości?
Niespecjalnie. Poszedłem na piwo z kolegą. I tyle. Za to wcześniej raz byłem bliski zrobienia sobie poważnej krzywdy przy pomocy alkoholu i leków. Dzięki pomocy moich przyjaciół nie skończyło się naprawdę źle. Jestem im wdzięczny, tyle powiem.
Jak zaczęła się „sprawa Dymka”?
Od anonimu. Listopad 2017 r. Mail przyszedł w niedzielę nad ranem. Przez chwilę zastanawiałem się, czy to nie wygłup jakiegoś trolla, który chciał zakpić z akcji MeToo. Ale mail w istocie był szantażem – albo sam się przyznasz do wielokrotnych gwałtów, molestowania, mobbingu, krzywdzenia ludzi, albo my cię oskarżymy o gwałt.
Po tygodniu było jasne, że to nie wygłupy. 27 listopada 2017 r. ukazał się tekst w Codzienniku Feministycznym pt. „Papierowi feminiści”. A w nim fragment o tobie: „Nie miałam najmniejszej ochoty na seks. Niestety, nie mógł się opanować. Zostałam zgwałcona”.
To teraz zapytam ja: I co wtedy robisz?
Pewnie bym pomyślał, że nie wytłumaczę się do końca życia.