Święta stały się okazją do przypochlebiania się przez kościelną nomenklaturę rządowi PiS. Pośród rytualnych połajanek na LGBT, tolerancję i inne diabelstwa abp. Sławojowi Leszkowi Głódziowi, metropolicie gdańskiemu, „ulało się” podczas kazania wygłoszonego w trakcie mszy rezurekcyjnej w bazylice oliwskiej. Oto co powiedział na temat dla rządu najbardziej dziś drażliwy, czyli o strajku nauczycieli: „Młodzież szkolną potraktowano jak zakładników. Nie stajemy po żadnej stronie, ale trzeba mówić prawdę i stać po stronie prawdy. Skrzywdzono wrażliwość, idealizm, zaufanie ludzi młodych, dzieci i młodzieży”.
Kościół znów po stronie PiS
Pokrętna, zakłamana retoryka jest stałym atrybutem kazań polskich biskupów. Jak można posunąć się w obłudzie tak daleko, by w jednym zdaniu twierdzić, że nie jest się po żadnej stronie, a jednocześnie w tak bezwzględny sposób potępić jedną ze stron sporu, oskarżając ją o krzywdzenie dzieci?
Otóż jest to możliwe dlatego, że to, co my, zwykli ludzie, widzimy jako obłudę, z punktu widzenia kapłana przekonanego, iż przemawia ponad głowami słuchaczy i obwieszcza im prawdę pochodzącą wprost od Boga, jest czystym i całkowicie autorytatywnym „nauczaniem”. Kościół, zajmując stanowisko w dowolnej sprawie, opiera się na odczytaniu prawa bożego, w czym czuje się bezwzględnie i wyłącznie kompetentny.
Tym samym z natury rzeczy ma niepodważalną rację i głosi prawdę. Jako że stanowisko, z którego przemawia ten, kto widzi rzeczy takimi, jakie są, a więc prawdziwie, uchodzi za stanowisko „obiektywne” (bo nie „subiektywne”, nie dowolne), czyli bezstronne, Kościół jest zawsze z natury rzeczy bezstronny. Nie stoi po stronie rządu ani nauczycieli, lecz po stronie prawdy, którą zna, bo w każdej sprawie jest pouczony przez Pismo, wiarę i magisterium Kościoła.
Wszystkie atrybuty słuszności z definicji przysługują mowie kapłana – a wśród nich również bezstronność. Można więc opowiedzieć się bardzo jednoznacznie przeciwko strajkującym nauczycielom, a jednocześnie na tym samym oddechu, jak abp Głódź, głosić, że jest się bezstronnym. Takie to są uroki mowy autorytarnej – nie ma takich cnót, których można by głosicielowi prawd objawionych odmówić. Jak powiada w kultowej już scenie filmu „Kler” biskup Mordowicz (będący karykaturą abp. Głódzia), oglądając pyszny pastorał: „złote, a skromne”. No właśnie: przywalić, a bezstronnie.
Gdy trzeba, Kościół potrafi być wielce liberalny
Owszem, w świecie demokratycznym również można deklarować bezstronność i w końcu dojść do uznania racji jednej ze stron konfliktu – wszelako pod jednym warunkiem, a mianowicie po starannym i uczciwym zważeniu racji. Jeszcze nigdy nie słyszałem księdza, który rzetelnie referowałby racje ideologicznego przeciwnika i starał się je rozważyć. Trudno byłoby tego wymagać od instytucji, która z zasady opiera się na niepodważalnych dogmatach i nienaruszalnych, narzucanych doktrynach.
Wbrew pozorom gorset doktrynalny jest dość elastyczny. Gdy trzeba, Kościół potrafi być wielce liberalny. Można pochować mafiosa w katerze, zezwolić na małżeństwo kuzynów pierwszego stopnia albo orzec nieważność małżeństwa, które z pewnością było ważne i ochoczo skonsumowane. To kwestia pieniędzy i zręcznej kazuistyki. Kościół jest zawsze po stronie silniejszego, a ściślej mówiąc, przestrzega zasady: „Panu Bogu ogarek, a diabłu świeczkę”.
Gdy niemieccy księża błogosławili katolickim żołnierzom Wermachtu i życzyli im zwycięstwa, polscy księża życzyli tego samego żołnierzom broniącym kraju przed agresją nazistów. Gdy Pius XII po wojnie roztkliwiał się w swych przemówieniach nad ciężkim losem Niemców i wydawał watykańskie papiery esesmanom, by mogli ukryć się w Ameryce Południowej, polscy księża i biskupi pomstowali na hitlerowskie zbrodnie. Gdy setki księży w latach 70. i 80. donosiły do Służby Bezpieczeństwa (ks. Tadeusz Isakowicz-Zalewski utrzymywał, że agentami było ok. 10 proc. duchownych), dziesiątki innych wspierały nielegalną opozycję.
W Kościele zawsze tak to wygląda. Mogę więc sobie łatwo wyobrazić, że tu czy tam jakiś ksiądz wspiera strajkujących, a jednocześnie biskupi dają jasny sygnał, że lud boży ma popierać rząd. Poczciwi nauczyciele mogą dostać ogarek, ale władzy, która pochodzi od Boga i sowicie się Kościołowi wypłaca, trzeba postawić świeczkę. Oczywiście, w razie zdławienia strajków nauczycielskich biskupi wystawią Kaczyńskiemu słony rachunek do zapłacenia. Bo Kościół jest całkowicie bezinteresowny – działa wyłącznie „w interesie” Boga i zbawienia ludzkości, ale na to przecież nikt nie ma prawa żałować pieniędzy.
Rząd i Kościół mają wspólną klientelę
Strajkujący nauczyciele wbrew pozorom nie mają szerokiego wsparcia społecznego. Za to rządowi wystarcza poparcie połowy społeczeństwa, i to akurat tej, która sama jest niezbyt wyedukowana, więc mało sobie ceni edukację. Z punktu widzenia kogoś, kto łączy brak wykształcenia z osobowością autorytarną i postrzeganiem władzy jako siły rozkazodawczej i zapewniającej porządek, nauczyciele to grupa mało ważnych, niezbyt ciężko pracujących kobiet, które powinny wykonywać zlecone im przez władzę powinności z pokorą, „zbyt wiele sobie nie wyobrażając”, czyli nie robiąc trudności ani dzieciom, ani przełożonym.
Ludzie, którzy w ten sposób myślą o edukacji, to najczęściej ci sami, którzy odruchowo i bezkrytycznie podporządkowują się autorytetowi księży. Rząd i Kościół mają wspólną klientelę – i ta połowa społeczeństwa w zasadzie im wystarcza.
Kimże jesteś, abp. Głódziu, by oceniać nauczycieli?
Tyle na temat formy oraz intencji wypowiedzi Głódzia. A jak z meritum? Czy rzeczywiście nauczyciele wzięli sobie dzieci jako zakładników, nadużywając ich delikatności? Owszem, dzieci i młodzież są w jakimś stopniu ofiarami strajku, jakkolwiek mają też z niego korzyść. Nie tylko mają wolne, lecz jeszcze otrzymują lekcję polityki. Mimo że strajk przeciąga się z powodu arogancji władzy, która nie uważa nauczycieli za liczącą się dla siebie grupę wyborców, dzieci prawdopodobnie w końcu na tym nie stracą.
Wszyscy bowiem są zgodni co do tego, że tak czy inaczej musi się odbyć nabór do liceów i na studia. W taki czy inny sposób się to załatwi. Krzywda młodzieży nie polega dziś na tym, że nie wiadomo, co z egzaminami, lecz przede wszystkim na bezprzykładnym bałaganie, do którego doprowadziły reformy PiS. I każdy to rozumie, nie wyłączając abp. Głódzia, którego zresztą nie podejrzewam o zainteresowanie kwestiami świeckiej edukacji.
No właśnie: czy wolno stosować argumenty ad personam? Najczęściej nie. Ale czasami tak – wtedy mianowicie, gdy w szatki autorytetu moralnego, wydającego cenzurki innym, stroi się ktoś niegodny. Zapytam więc abp. Głódzia: i kto to mówi?! Parafrazując papieża Franciszka, zapytam jeszcze: kimże jesteś, Sławoju Leszku Głódziu, aby osądzać nauczycieli? Niezliczeni świadkowie odpowiedzą: jesteś pazernym utracjuszem, który w swych rezydencjach pławi się w luksusach, a na ziemi otrzymanej od miasta Gdańsk hoduje daniele. Opinia o metropolicie gdańskim jest bardzo solidnie i od bardzo dawna ugruntowana, a jego pyszne włości można sobie obejrzeć w internecie.
Nie ma abp Głódź obrońców, którzy by powiedzieli: „To kłamstwo! Ksiądz arcybiskup jest człowiekiem skromnym, uprzejmym i pijącym umiarkowanie!”. Osoba z taką reputacją nie jest zdolna obrazić polskich nauczycieli. A skoro tak, to nic się nie stało.