Przewodniczący episkopatu wydał następujący komunikat: „W ostatnim czasie dyskutuje się w mediach na temat konieczności wprowadzenia rozdziału Państwa i Kościoła. Dyskusja ta wydaje się być wynikiem jakiegoś nieporozumienia, gdyż rozdział ten jest zagwarantowany w Konstytucji Rzeczypospolitej, jak również w konkordacie. Odpowiada temu także stan faktyczny, tzn. wzajemna niezależność instytucji państwa i Kościoła. (...) Stąd wydaje się, że jeśli proponowana jest zmiana typu relacji państwo–Kościół, to raczej chodzi tu nie tyle o dokonanie separacji, co o sugestię zmiany modelu separacji.
Wprowadzony po latach prześladowania Kościoła w czasach komunizmu model nazywany jest dzisiaj przyjazną separacją. Przewiduje on – zgodnie z zapisami Konstytucji RP – że: »Stosunki między państwem a Kościołami i innymi związkami wyznaniowymi są kształtowane na zasadach poszanowania ich autonomii oraz wzajemnej niezależności każdego w swoim zakresie, jak również współdziałania dla dobra człowieka i dobra wspólnego«. Alternatywny model nazywany jest (...) separacją wrogą. Zakłada on, że religia jest sprawą prywatną jednostki, a w związku z tym nie ma ona dostępu do sfery publicznej. Model ten – zapoczątkowany w czasach rewolucji francuskiej, a następnie rozwijany we Francji poprzez ustawodawstwo w latach 1905–95 – przejęty został i »udoskonalony« przez Związek Sowiecki, a dalej wprowadzony także w państwach satelickich. (...) Mówienie o potrzebie rozdzielenia państwa i Kościoła nie jest szczęśliwe, gdyż rozdzielić można tylko to, co jest złączone. Tymczasem Kościół i państwo – szczególnie w polskim kontekście – nigdy nie były zjednoczone”.
Ewa Siedlecka: Świecka Polska?
Kościół katolicki w życiu publicznym
Ostatni fragment wskazuje, że p. Gądecki nie rozumie (lub udaje, że tak jest) istoty problemu. Zwrot „separacja (rozdział) Kościoła od państwa” nie dotyczy, by tak rzec, stanu fizycznego (faktycznego), ale prawnego. Inaczej mówiąc, jest to termin techniczny wskazujący na pewien model ustrojowy. Kościoły są dobrze wkomponowane w życie publiczne. Nie ograniczają się do działalności czysto religijnej, a nawet nie mogą tego czynić. Prowadzą działalność edukacyjną, charytatywną, misyjną czy kulturalną, stykają się z prawem i państwem, udzielając ślubów czy chowając zmarłych, gromadzą dobra materialne i obracają nimi itd.
Mają np. swoją wizję małżeństwa i rodziny, uzasadniają ją religijnie, propagują, a to powoduje nieuchronne wkroczenie w sprawy cywilno-prawne. Stąd nie zaskakuje, że Kościoły mają swoje programy polityczne, popierają jedne partie, a zwalczają inne. Podobnie nie jest niczym zadziwiającym, że Kościoły są wykorzystywane w sprawach politycznych i wykorzystują w tym celu swoich współwyznawców z politykami czołowymi włącznie. Stosunki pomiędzy Kościołami a państwami muszą być rozpatrywane w dwóch aspektach, faktycznym i normatywnym. Z grubsza można stwierdzić, że drugi jest mniej lub bardziej adekwatną implementacją pierwszego. Dalej będzie mowa głównie o Kościele katolickim, instytucji religijnej szczególnie aktywnej w życiu publicznym.
Czytaj także: Czy polityków można wyleczyć ze strachu przed Kościołem?
Państwo prawdziwie świeckie
Pan Gądecki czyni także aluzje do historii, także posługując się, by tak rzec, krzywym zwierciadłem. Oto kilka uwag wyjaśniających, jak to było. Separację państwa i Kościołów wprowadzono po raz pierwszy w USA w 1791 r. (była to pierwsza poprawka do konstytucji amerykańskiej: „Żadna ustawa Kongresu nie może wprowadzić religii ani zabronić swobodnego praktykowania jej, ograniczać wolności słowa lub prasy ani prawa ludu do spokojnych zgromadzeń lub do składania naczelnym władzom petycji o naprawienie krzywd”).
Kraj ten był wieloreligijny, a jego obywatele (i ich przodkowie) często uciekali przed prześladowaniami religijnymi. Stąd model separacji stanowił, w przekonaniu ojców założycieli, jedną z gwarancji wolności obywatelskich. Konstytucja wprawdzie odwołuje się do Boga, ale czyni to Deklaracja Niepodległości z 1776 r. Trzeba jednak zauważyć, że jest to Bóg w sensie oświeceniowego deizmu, a nie związany z jakąkolwiek konkretną konfesją.
Model amerykański uchodzi za przykład tzw. miękkiego lub przyjaznego separatyzmu, aczkolwiek od czasu do czasu w USA pojawiają się konflikty na tle religijnym, np. o nauczanie teorii ewolucji czy kreacjonizmu. Francja wprowadziła rozdział Kościoła od państwa w 1905 r., przyjmując następujące zasady: „1. Republika zapewnia wolność sumienia. Gwarantuje swobodne wykonywanie praktyk religijnych jedynie z (...) ograniczeniami w interesie porządku publicznego; 2. Republika nie uznaje, nie opłaca ani nie subwencjonuje żadnej religii (...); 3. Mogą być subwencjonowane wydatki związane z posługami duszpasterskimi, zapewniające swobodne wykonywanie praktyk religijnych w zakładach publicznych takich jak licea, gimnazja, hospicja, schroniska i więzienia, aczkolwiek obecnie nauka religii jest realizowana w kościołach”.
System francuski określa się jako ostry model separacji, w którym państwo jest świeckie. Polskie konstytucje przedwojenne w ogóle nie korzystały z pojęcia rozdziału. Sprawy te uregulował konkordat z 1925 r., przyznający Kościołowi sporo przywilejów. Nauka religii w szkołach była obowiązkowa, ale organizowana w związku z mniejszościami narodowymi i wyznaniowymi. Pierwsze wyraźne uregulowanie stosunku państwa i Kościoła miało miejsce w konstytucji z 1952 r. (art. 70.2), gdzie stoi, że obie instytucje są oddzielone. Od strony formalnej nie ma w tym żadnej dyskryminacji Kościoła, ale praktyka była inna z uwagi na kontekst polityczny. Są to rzeczy dobrze znane i nie ma potrzeby ich tutaj omawiać – poza uwagą, że problem dotyczył sfery faktów, a nie przepisów (przynajmniej konstytucyjnych).
Konkordat „na wszelki wypadek”
W miarę upływu czasu relacje na linii państwo–Kościół polepszały się. Konwencja o wzajemnych stosunkach państwa i Kościoła, podpisana przez przedstawicieli rządu i episkopatu w 1988 r., regulowała wzajemne stosunki obu stron, w szczególności wprowadzała zasadę rozdziału Kościoła od państwa, powtórzoną w ustawie o stosunku państwa do Kościoła katolickiego z maja 1989 r. Po wyborach czerwcowych sytuacja zmieniła się radykalnie. Nowa władza deklarowała szacunek i uznanie dla Kościoła za wcześniejszą postawę, a także oczekiwała jego pomocy w tworzeniu nowego ładu społecznego.
Konwencja z 1988 r. zmarła, by tak rzec, śmiercią naturalną – obie strony dążyły do zawarcia konkordatu. Został podpisany w 1993 r. (pierwsza wersja konkordatu została opracowana w Watykanie), już po wcześniejszym rozwiązaniu parlamentu, czyli przed przedterminowymi wyborami. Krok ten był wprawdzie prawnie dopuszczalny, ale wywołał ambiwalentne komentarze, ponieważ uważano, że ustępujący rząd powinien pozostawić decyzję nowemu rządowi. Nie ma wątpliwości, że przedterminowe podpisanie konkordatu było działaniem „na wszelki wypadek” i, jak się okazało, rozsądnym z punktu widzenia zwolenników tej umowy. Wybory wygrała lewica i wstrzymywała ratyfikację konkordatu. Postulowano renegocjację umowy, na co Watykan nie chciał zgodzić się. Ratyfikacja miała miejsce po kolejnych wyborach w 1998 r.
Czytaj także: Święto Chrztu Polski – kolejny hołd dla Kościoła
Konkordat w prezencie dla Jana Pawła II
W gruncie rzeczy nie bardzo było wiadomo, czy stroną konkordatu jest Watykan czy polski episkopat. Oficjalni przedstawiciele Stolicy Apostolskiej wypowiadali się powściągliwie, a najwięcej do powiedzenia w sprawie treści i ratyfikacji tej umowy mieli polscy biskupi. Konkordat został podpisany przez abp. Kowalczyka, nuncjusza apostolskiego, i K. Skubiszewskiego, polskiego ministra spraw zagranicznych, a więc osoby o różnym statusie z punktu widzenia ich pozycji w hierarchii władz swoich państw.
To, że umowa nie została parafowana przez watykańskiego sekretarza stanu, czyli odpowiednika ministra spraw zagranicznych, było swoistym i niespodziewanym policzkiem wobec strony polskiej. Pan Rokita, szef Urzędu Rady Ministrów w 1993 r., zorganizował konferencję prasową po podpisaniu konkordatu w siedzibie prymasa Polski. Było to wydarzenie dziwaczne z punktu widzenia prestiżu rządu, gdyż wskazywało, kto jest faktycznym podmiotem umowy. Równie zadziwiająca była wypowiedź Jerzego Buzka, premiera po wyborach z 1997 r. i protestanta z przekonań religijnych, który oczekiwał szybkiej ratyfikacji konkordatu, aby go zawieźć jako prezent dla Jana Pawła II przy okazji planowanej wizyty w Rzymie.
Wskazane fakty świadczą o tym, że władze polskie przed 1993 r. i cztery lata później traktowały zawarcie konkordatu jako spełnienie obowiązku wobec Watykanu, a nie umowę wynegocjowaną przez równorzędne strony. Końcowe zdanie umowy głosi, że strony deklarują niezmienność całej umowy, a wcześniejsze postanowienia (art. 26–27) przewidują, że Watykan upoważnia episkopat do współpracy z rządem w opracowywaniu uzupełnień, a ewentualne problemy interpretacyjne będą rozwiązywane na drodze dyplomatycznej. Przy rygorystycznej interpretacji tekstu umowy nie może być ona zmieniona, a przy liberalnej może to nastąpić, ale za zgodą Watykanu.
Wedle wielu opinii konkordat przewiduje zbyt szerokie przywileje dla Kościoła, np. wyłącza funkcjonowanie instytucji kościelnych spod jurysdykcji prawa wewnętrznego w wielu obszarach, np. majątkowych. W planie ogólniejszym umowa konkordatowa była niewątpliwym krokiem w kierunku uczynienia z Polski modelową republikę katolicką, co było jednym z celów Jana Pawła II. Negocjatorzy ze strony kościelnej, a także przedstawiciele episkopatu kategorycznie odrzucili zasadę rozdziału Kościoła od państwa na rzecz formuły o dwóch autonomicznych i współpracujących instytucji (stosowny fragment znajduje się w zacytowanym na początku komunikacie).
Czytaj także: Kościół katolicki nie ma monopolu na posługiwanie się krzyżem
... a teologia jest dyscypliną naukową
Nie ma wątpliwości, że model rozdziału, nawet w sensie amerykańskim, jest odrzucany przez polski (zapewne nie tylko) Kościół. Argumentuje się np., że separacja prywatyzuje religię, wypiera ją ze sfery publicznej, a przez to dyskryminuje, a nawet prześladuje. Tego rodzaju argumenty są kontynuacją słynnego „Syllabus” z 1864 r., wydanego przez Piusa IX i potępiającego błędy liberalizmu.
W gruncie rzeczy p. Gądecki w sposób całkowicie nieuprawniony i tendencyjny uogólnia fakty z okresu komunizmu na inne separatyzmy. Separatyzm francuski jest ostry, ale nie wrogi, gdyż we Francji nie notuje się nic takiego, co ograniczałoby swobodę religii nie tylko w planie jej wyznawania, ale także innych form aktywności. Kościół ma oczywiście prawo do swojej oceny świata, ale jest to tylko jedna z opinii, bynajmniej niepodzielana przez ogół, w tym także wielu katolików, zwłaszcza świeckich.
Gdy analizuje się konkretny problem na linii państwo–Kościół, to zawsze trzeba zbadać, czy chodzi o zasady, czy interesy. Jest to kwestia faktów, a nie norm, np. praktyka władz PRL przeczyła zasadom konstytucyjnym z 1952 r. Państwo miało być nie tylko świeckie, ale wręcz ateistyczne, a była to realizacja określonego interesu politycznego.
Z drugiej strony nie słyszy się, aby Kościół proponował zakaz rozwodów, chociaż ich nie uznaje, gdyż wie, iż zgłoszenie takiego postulatu byłoby kompromitacją także w oczach wiernych. Model autonomii obu instytucji, znacznie bardziej ogólnikowy i odległy od już istniejącej praktyki niż separatyzm (nawet przyjazny – p. Gądecki zwyczajnie manipuluje terminami), pozwala na znacznie większą interwencję (nie tylko udział) religii w życiu społecznym. Obecna rzeczywistość w Polsce nader często wskazuje na to, że owa interwencja działa raczej przeciwko społeczeństwu obywatelskiemu niż za nim. I dlatego zawsze trzeba sprawdzać, jaka jest treść postulatów strony kościelnej (państwowej również).
Posłużę się tylko jednym przykładem. Ostatnio wprowadzono w Polsce nowy podział dziedzin i dyscyplin naukowych. Teologia (ok. 600 dusz) jest odrębną dziedziną na równi z naukami humanistycznymi i społecznymi, liczącymi po kilkanaście tysięcy pracowników naukowych. Prawo kanoniczne (ok. 100 dusz) jest odrębną dyscypliną w naukach społecznych na równi z historią (1500 osób) czy prawem ogólnym (ponad 2000 osób). Pan Gowin, wicepremier i minister nauki i szkolnictwa wyższego, argumentuje, że to wynika z konkordatu, co jest nieprawdą, gdyż w tej umowie nie ma podstawy do takiego uregulowania dyscyplin. Chodzi zapewne o to, że teologia i prawo kanoniczne będą mogły liczyć na odrębne finansowanie z uwagi na swój status odrębnych jednostek w wykazie dziedzin i dyscyplin naukowych. Wygląda więc na to, że konkordat został w tym wypadku użyty w celu realizacji konkretnego interesu konkretnej grupy naukowców. Innym i poważniejszym przykładem jest nauczanie religii, ale o tym innym razem.