Na ostatniej prostej zwolennicy i przeciwnicy dyrektywy sięgnęli po wypróbowane metody mobilizowania poparcia. Europejskie gazety, również wiele dzienników w Polsce, w przeddzień kluczowego głosowania ukazały się z białymi stronami tytułowymi, ostrzegając: wyobraźcie sobie świat bez prasy, jaki nas czeka bez nowych regulacji. Wyobraźcie sobie świat bez Wikipedii – ostrzegały z kolei witryny internetowej encyklopedii, wieszcząc koniec wolności w sieci, gdyby dyrektywa została zaakceptowana.
Fałszywa troska
Skrzynki parlamentarzystów zalała powódź maili z apelami celebrytów oraz stowarzyszeń twórców i wydawców, organizacje społeczne działające na rzecz praw użytkowników internetu pozyskały miliony podpisów pod petycją przeciwko dyrektywie, do boju ruszyły trolle z obu stron, rozlewając jad mowy nienawiści zabijający jakąkolwiek argumentację. Nawet wilki przywdziały owcze skóry – o prawa internautów niezwykle głośno upominały się cyfrowe korporacje, przypominając tym samym podstawowy fakt późnej epoki cyfrowej: wszystko jest towarem, a zwłaszcza wolność. O tym właśnie fakcie należy pamiętać, gdy w dyskusji pojawiają się argumenty o cenzurze prewencyjnej, prawach użytkowników do swobodnej komunikacji i prawie wydawców oraz twórców do zarabiania na wytwarzanych i publikowanych treściach.
Niezwykłą złożoność materii kryjącej się za chłodną nazwą „dyrektywa w sprawie prawa autorskiego na jednolitym rynku cyfrowym” dobrze pokazuje stanowisko Michała Boniego, jednego z najaktywniejszych europosłów w trwającym od 2016 r. procesie legislacyjnym. Broni on przyjętej dyrektywy, ale głosował przeciw. Dlaczego? Bo niezły kompromis, jaki udało się uzyskać w większości spornych kwestii, narusza słynny już artykuł 13 (w ostatecznej wersji dokumentu oznaczony numerem 17) nakładający na takie platformy, jak Facebook i YouTube, obowiązek sprawdzania legalności udostępnianych za ich pośrednictwem treści.