Mężczyzna (39 lat) przyjechał z pilnym skierowaniem od lekarza rodzinnego, który podejrzewał zator żylny i stan zagrożenia życia. Pan Krzysztof do szpitala wszedł na własnych nogach. Po dwóch godzinach (już na wózku) zrobiono mu badanie drożności żył. Potem nic się nie działo, tylko ze spuchniętej i sinej nogi sączył się krwisty płyn, a chory tracił świadomość. Po następnych dwóch godzinach, już na leżance, pobrano mu krew. Na zmierzenie ciśnienia czekał kolejne trzy. Mimo że pomiar wskazywał na zapaść, dalej leżał w poczekalni. Po następnych dwóch godzinach chorego konsultowała psychiatra, która podniosła alarm, i dopiero wtedy zaczęto reanimację. Po ostatniej godzinie chciano go przewieźć do innego szpitala, ale pacjent zmarł – taka jest wersja rodziny. Prezes szpitala złożył wyrazy szczerego współczucia i żalu z powodu zaistniałej tragedii.
Nieczęsto mamy do czynienia z tak bulwersującymi przypadkami – widać, że mogło dojść tu do błędu w ocenie stanu chorego i do błędu w organizacji pracy w szpitalu. Ale przypadków szpitalnych tragedii, których być może dałoby się uniknąć, jest więcej. Wiele z nich wynika nie z zaniedbań, tylko ze strachu lekarzy przed ryzykiem. Przykład? Kilka miesięcy temu ratownicy medyczni przywieźli do łódzkiego szpitala kobietę poszkodowaną w wypadku. Zakwalifikowana jako „czerwona”, czyli pilna. Nie czekała na pomoc, ale zamiast od razu na stół operacyjny, trafiła do „tuby śmierci”. Tak na SOR nazywają rezonans i tomograf. Przez 40 minut robiono diagnostykę. – Kobieta miała krwawienie do jamy brzusznej, tak jak przypuszczaliśmy, więc w trakcie badania zmarła – opowiada ratownik. – Można było od razu zaryzykować zabieg, ale jeśli wtedy pacjentka by zmarła, lekarzowi groziłyby problemy.