Artykuł w wersji audio
Scenka: Do lekarza przychodzi Marian, lat 46. Skarży się na biegunkowe stolce, prezentuje brzuch wzdęty i tkliwy. Pytany o zażywane leki odpowiada, iż coś tam łyka. Zjada wszystko, co mu żona uszykuje w pudełeczka. Pacjent uległy.
To tylko skecz, lecz odgrywany na potrzeby wyższe. Unijni eksperci zauważyli, iż adeptom medycyny, wkuwającym anatomię z podręczników, już nie wystarczą plastikowe atrapy do ćwiczeń, czyli fantomy. Co z tego, że uczą się na piątkach, skoro później nie potrafią nawiązać kontaktu z żywym, nieprzewidywalnym człowiekiem? Scenki między sobą odgrywali już wcześniej, ale fakt, iż się znali, powodował uśmieszki, flirty oraz niedelikatności przy zabiegach. Przeznaczono więc granty na tzw. kompetencje miękkie, czyli naukę ludzkich odruchów za pomocą zatrudnionych symulantów. To osoba dobrego zdrowia, zdolna tak realistycznie odegrać dolegliwości, by przekonać studenta, że ma on do czynienia z chorym. Zważywszy na liczbę ofert, przyszłościowy zawód.
Sito, czyli postawa symulanta
Scenka: Do gabinetu w Zabrzu zgłasza się Mieczysław, lat 67. Ma duszności, kaszel z plwociną, zasinione usta, ciężki oddech, do tego nadmiernie się poci. Ledwo idzie, choć od progu zapewnia, że nie choruje, wyjąwszy trudności z oddawaniem moczu. Poproszony o położenie się na kozetce, woli na niej siedzieć. Podsypia. W trakcie badania stwierdzono bezbólowy zawał serca. Oprzytomniawszy, zalecenia prosi przekazać żonie, bo mogłyby mu się pomieszać.
Apatycznego Mieczysława udawał Adam. Bardzo wiarygodny symulant z racji zatrudnienia jako technik RTG w latach 90. oraz nikotynowego nałogu, który przysporzył mu dwóch zawałów, zmuszając do renty. Myślał, że powie: biorę tę robotę, przecież w domu tych pieniędzy (37 zł za godz.) nie wysiedzę – i to wystarczy. Okazało się jednak, że praca symulanta na umowę zlecenie jest niebywale trudna do zdobycia.
Kilka dni trwały podzielone na etapy rozmowy rekrutacyjne. Zasadniczym kryterium negatywnym w doborze kandydata był materializm oraz parcie na szkło. Odpadali po kolei: nastawieni na szybki zysk, karierę w aktorstwie, przechwalający się sukcesami w licealnych teatrzykach oraz panie z uniwersytetów trzeciego wieku, liczące na rólkę w „Na dobre i na złe”. Bowiem prócz powyższych motywacji, podejściu kandydata do symulowania powinna przyświecać misja, by dać światu odrobinę dobra. Po wstępnym rozpytaniu o priorytety życiowe informowano, że oddzwonią.
Któregoś dnia Adam odebrał telefon z gratulacjami, iż przeszedł do etapu drugiego. Obserwowano go tym razem pod kątem radzenia sobie z sytuacjami zmieniającymi się dynamicznie, umiejętnością przyswojenia dłuższych partii scenariusza w trzy minuty oraz wkładu własnego w odgrywanie ról. A scenki były podchwytliwe. By nie zawracać głowy lekarzowi, należało pominąć nieistotne wątki typu: gdzie pracuje żona, jak często chodzisz do kina, czy kochasz wnuczki?
Adam, skupiony na merytorycznych objawach i dawkowanych lekach, zjednał do siebie komisję. Tak autentycznie się przestraszył, że skłamał, iż pali tylko dziesięć papierosów dziennie, podczas gdy w scenariuszu było dwadzieścia. Powiedzieli, że będą w kontakcie.
Na trzecim etapie obserwowano kandydatów w podgrupach. Zadania były zupełnie niechorobowe. Odgrywano kalambury, udając wyrafinowane emocje typu lęk, niemoc, kochliwość. Wymieniano wszystkie spożywcze skojarzenia z kolorem czerwonym. (Przychodziły Adamowi do głowy rzeczy oczywiste, typu mięso, pomidor, ale oczekująca kreatywności komisja zapewne czekała na więcej). Charakteryzowano samych siebie przymiotnikami zaczynającymi się od każdej litery imienia. Przepraszano kandydatów za opóźnienia z informacją zwrotną, ale z uwagi na wysoki poziom kandydatów komisja utknęła z wyborem.
Gratulacje zastały Adama na posezonowych wczasach w Bułgarii. Ze stu chętnych wyselekcjonowano dwudziestu różnej płci, wieku oraz fizjonomii. Każdemu podsunięto do podpisu zgodę na badania fizykalne (przy czym zapewniono o niestosowaniu zabiegów wymagających przerwania ciągłości tkanek), nagrywanie i wielokrotne odtwarzanie skeczów z udziałem symulantów, oświadczenie o ryzyku związanym z udziałem w projekcie, a w razie doznania uszczerbku na zdrowiu – niewnoszenie roszczeń odszkodowawczych. Organizator nie zapewnia ubrań ani niezbędnych charakteryzacji.
Zweryfikowani pozytywnie odbyli warsztaty z objawów przypisanych danej chorobie, by zaprezentować się jak najwiarygodniej. Symulant przecież nie może łapać się za trzustkę i jęczeć, że boli go nerka. Ponadto zostali przysposobieni do adekwatnych reakcji psychologicznych w przypadku powikłań nowotworowych.
Wyposażeni w powyższą wiedzę przystąpili do pracy. Wydaje się pewna. Zgodnie z umową udawanie potrwa dwa lata, począwszy od października 2018 r., co daje łącznie 3,4 tys. godzin. Może je przerwać jedynie wybuch wojny, akt terroryzmu, rewolucja, przewrót wojskowy albo skażenie radioaktywne.
Sens, czyli brak kontaktu z manekinem
Scenka: Na salę wbiega żona Mieczysława (tego z poprzedniego skeczu). W ręce trzyma garść tabletek i butelkę wody. Lekarz zabrania jej podawać czegokolwiek, lecz ona się upiera. Nieproszona odpowiada za swego Mietka. Otóż poprzedniego dnia pielił grządki w ogródku, czemu towarzyszył silny wiatr. Myślała, że złapał grypę. Dziwne, bo przecież Mietek się zaszczepił. On nigdy jej nie mówi, co mu jest. Musi zgadywać. Pyta, czy Mietek będzie żył? W tym czasie on sinieje i charczy.
Żonę symulowała Jola, matka młodej doktorki, która uznała ją za idealną do udawania. Sama, choć na studiach prymuska, ucząca się pilnie na fantomach, zmierzyła się w prawdziwych gabinetach z nieprzewidywalnością ludzką. Manekin bowiem już światu nie wystarczy, choć tymi leżącymi na kozetkach w Centrum Symulacji w Zabrzu zachwycało się nawet zwiedzające Śląsk BBC. Najbardziej podobał się dziennikarzom obracający źrenicami Apollo, obleczony skórą prawie naturalną oraz zastygnięty w jednej ekspresji niemowlaczek, odziany w śpioszki, wiecznie rodzony przez plastikową kobietę w wariancie pośladkowym, miednicowym, przednim lub tylnym.
Jednak mimo iż odpowiednio zaprogramowane mają próchnicę, kaszlą, mdleją, łzawią, pocą się, dostają drgawek, szczękościsków, jęczą, wymiotują, krwawią, sinieją, tracą przytomność, przestają oddychać, adekwatnie reagują na leki, wydają komunikaty typu: nic mi nie jest, ostatecznie – nawet modele za milion złotych – wciąż pozostają manekinami. Nie będą się wiercić, niecierpliwić, osuwać na krześle, okazywać mimiką pobudzenia, zaś wzrokiem wrogości.
Przy całym szacunku do fantomu, podczas ćwiczeń zdarzały się doktorce sytuacje skrajnie nienaturalne, gdy np. manekin był na teoretycznej granicy życia i śmierci, a nauczyciel wypowiadał się przez mikrofon w jego imieniu: uwaga, teraz pacjent staje się pobudzony! Tymczasem ten leżał sztywno, co niejednokrotnie wśród ratujących wywoływało śmiech.
Fakt – kontynuowała córka Joli – nie da się ćwiczyć intubacji na żywej, przytomnej osobie, lecz plastik nie odda tej niepowtarzalnej atmosfery realizmu. No bo czym może zaskoczyć? Klikasz reset i wszystko jest możliwe bezstresowo od nowa. A człowiekowi nie włączysz resetu. Jeszcze 30 lat temu pacjenci trzymali kciuki za ćwiczących na nich stażystach, dziś chętnie korzystają z prawa do odmowy eksperymentowania na swoich ciałach. Nawet rodzące nie życzą sobie żadnej uczniowskiej asysty. Tymczasem badania dowiodły, iż emocjonujące scenki z udziałem żywej istoty bardziej wchodzą do głowy niż książkowe studia.
Przewagą żywego nad udającym go fantomem jest także to, iż każdą odegraną scenkę można przeanalizować z symulantem pod kątem ludzkim. Zawsze wypowiadają się dwie strony – student i udawacz, ale tak, by nikogo nie urazić. Joli, jako rozedrganej żonie Mietka, zaimponował lekarski spokój, co było dla niej wyciszające. Jednak poinformowano ją o mężowym zawale w sposób zbyt biurokratyczny. Dobrze, że powiedziano to wprost, lecz można było czulej. Z kolei ćwiczący na Joli studenci wytknęli jej gadulstwo. Byli przy tym pod wrażeniem jej talentów histerycznych. Wczucie się w zatroskanie o Mietka tak ich przekonało, że niejednemu pociekła łza.
Stres, czyli pacjent negatywny
Scenka: Pacjentka przyjęta z rozpoznaniem porodu w toku. Skurcze bolesne co dwie minuty. Pośladki i tułów płodu urodzone do wysokości pępka. Wyczuwa niepokój personelu, reaguje agresywnie: Co się dzieje? Czy dziecko urodzi się zdrowe? Jak to: lekarz zaraz przyjdzie? To na co idą moje składki? Dobrze, niech pani robi, co musi, ale proszę tak nie ściskać mi ręki.
Rodzącą udawała Marta, socjolożka, powracająca z zagranicy. Jako że młoda, często delegowano ją do roli porodów. Wybitnie kreatywna symulantka. Ma niewyczerpaną ilość pomysłów, by wprowadzić studentów w konsternację, wdając się z nimi w słowne spontaniczne przepychanki. Bo tu trzeba nadmienić, iż wersje tych samych scenek są dwie. Jedna tzw. współpracująca, kiedy pacjent jest uległy, druga ma rozdrażniać, wyrabiając w studencie cierpliwość oraz wspomniane odruchy ludzkie.
Czasami, gdy Marta – dla celów edukacyjnych – udaje postawę skrajnie na nie, dziewczyny kształcone na przyszłe położne śmieją się nerwowo. Wtedy ogarnia ją symulowana złość: – Co panie tak śmieszy? Przecież ja tu rodzę.
Podczas roku szkolnego kreatywne odchodzenie od scenariusza, aby zerwać z rutyną, jest mile widziane. Pewnego razu symulanci weszli do gabinetu w całym człowieczym spektrum: najpierw mąż z zawałem, za nim żona z tabletkami, za nią córka z wodą do popicia, potem matka rozpaczająca: synu, synu!, na końcu kochanka z awanturą, że powiadomił ją jako ostatnią. Bezradność w tej sytuacji przyprawiła studentki o autentyczny płacz. Nie potrafiły zapanować nad złożonością bodźców, a coś takiego przecież mogło się zdarzyć. Symulanci szczerze żałowali ich w głębi duszy. Może włożyli w scenariusz zbyt dużo kreatywności? Ale lepiej niech przeżyją coś takiego zawczasu, zanim zaczną beczeć przy pacjentach w prawdziwych gabinetach.
Kiedyś Marta leżała kreatywnie na onkologii po wycięciu macicy. Wymieniwszy z lekarzem wstępne konwenanse w stylu: jak się pani czuje?, dopytywała, co jej tam właściwie wycięto prócz tej macicy, bo w TVN widziała reportaż, że w tym szpitalu handluje się organami. Zmieszany doktor kategorycznie zaprzeczył, że u nich takie rzeczy się nie dzieją. – To gdzie, skoro było o tym w telewizorze? – Może – odpowiedział spontanicznie, będąc pod ścianą – w szpitalu na Żeromskiego?
O ile podczas roku szkolnego można szaleć z indywidualnym udawaniem, odstępując od scenariusza, na egzaminach wymagane jest kategorycznie ścisłe i powtarzalne wcielanie się w rolę, tak by każdy miał szansę zaliczać sprawdzian w identycznych warunkach. Żadnych nieuwzględnionych w skrypcie kochanek.
Serce, czyli nic śmiesznego
Scenka: Na oddział trafia Jan, lat 50, prezes zarządu spółki Skarbu Państwa. W czasie zebrania odczuł ból głowy. Sekretarka podała mu pyralginę, a ponieważ ból nie ustępował, zadzwoniła do żony, która zawiozła go do gabinetu. Skarży się na drętwienie kończyny górnej lewej. Oporny. Chce natychmiast wracać do biura. Żona każe głęboko oddychać. Przecież słyszy, co doktor mówi: że grozi mu wózek inwalidzki. Niech – przekrzykuje personel – odpowiada doktorowi zgodnie z prawdą. Przecież widzi, jak przewala się po łóżku przez całe bezsenne noce. Tylko praca i praca. W międzyczasie prezes omdlewa.
Wcielił się w niego Kamil. Mimo iż chory, na omówieniu przypadku pozostał w tle. Studentów bardziej zafrapowała nadopiekuńcza żona. Była czynnikiem zakłócającym. Ponaglała, domagając się tabletek jeszcze na etapie diagnozy. Obserwujący scenkę pedagodzy pochwalili studentów za adekwatną reakcję. Kiedy prezes mamrotał, że musi wracać na zebranie zarządu, asertywnie go wstrzymali, komunikując: dziś proszę zapomnieć o jakichkolwiek pracach biurowych.
Kamil, w prawdziwym życiu student fizjoterapii, w grafik symulanta na przyszły tydzień ma wpisaną rolę kierowcy autobusu. Zajedzie mu drogę ktoś z naprzeciwka i z nerwów dostanie duszności. Zgodnie z umową wciela się najrealistyczniej jak może, poddawany systematycznej ocenie. Organizator zastrzegł sobie bowiem prawo do rozwiązania umowy z uczestnikiem w trybie natychmiastowym, także w przypadku, jeśli stwierdzi, że symulant się wypalił.
Czytelnikowi być może wyda się to niepoważne. Tymczasem idea żywej symulacji to już na Zachodzie poważna gałąź nauki. U nas zdrowi udają chorych na etatach w Krakowie, Lublinie, Łodzi, Olsztynie, Suwałkach, Gdańsku, Białymstoku i Pile. O zawodowo chorujących dopomina się obecnie dermatologia, a nawet psychiatria.