Społeczeństwo

Jak o nas, współczesnych Polkach, będą pamiętać za sto lat?

Czarny protest we Wrocławiu, 2016 r. Czarny protest we Wrocławiu, 2016 r. Kornelia Głowacka-Wolf / Agencja Gazeta
Obchodzone hucznie stulecie niepodległości, stulecie praw wyborczych kobiet – niemal przemilczane. Cóż, pamięć zbiorowa dotyczy przede wszystkim narodu; jeśli jest w niej miejsce dla kobiety, to w roli symbolu wspólnoty. Polonia – owszem. Polska – jak najbardziej. Z Polkami jest dużo gorzej.

Kto dziś pamięta o emancypantkach? W podręcznikach częściej pojawia się Kasztanka, ulubiona klacz bojowa Piłsudskiego, niż ówczesne feministki. Pamięć jednak się budzi. Powstał pierwszy film o rodzimych sufrażystkach – „Siłaczki” w reżyserii Marty Dzido i Piotra Śliwowskiego. Ukazało się też kilka książek, które mają tę pamięć przywrócić i spopularyzować (m.in. „Brakująca połowa Dziejów” Anny Kowalczyk), a także uzupełnić o pomijany dotąd wątek pracy kobiet („Anioł w domu, mrówka w fabryce” Alicji Urbanik-Kopeć, „Aleja Włókniarek” Marty Madejskiej). Śledząc wysiłki badaczek, dziennikarek i środowisk kobiecych (np. Kongresu Kobiet), by historia kobiet stała się pełnoprawną częścią historii Polski, zastanawiam się, jak o nas, współczesnych Polkach, będą pamiętać za lat sto.

Dziejowy przełom wydarzył się w 2016 r.

Czym z perspektywy przyszłych historyków i historyczek będzie „sprawa kobieca” czasów transformacji? Czy autorzy podręczników, z których uczyć się będą nasze praprawnuki, docenią znaczenie Czarnych Protestów? Na pewno zamieszczą kilka zdjęć, choćby te z tłumem na pl. Zamkowym podczas Strajku Kobiet 3 października 2016 r. – z góry wygląda jak morze parasolek. Są też inne symbole: wieszaki, kobiecy profil przecięty przez błyskawicę, znak Polki Walczącej nawiązujący do powstańczej kotwicy. Czy za sto lat historycy w radykalnych hasłach zobaczą coś więcej niż masowy sprzeciw wobec próby zaostrzenia zakazu aborcji? Mam nadzieję, że tak. Bo Czarne Protesty lat 2016–18 to był dziejowy przełom.

Po pierwsze, moment masowego przebudzenia połowy społeczeństwa jako politycznego podmiotu. Po drugie, zerwanie trwającej przez niemal trzy dekady umowy, zgodnie z którą Kościół katolicki miał być strażnikiem polskiej demokracji, demokracja zaś pozostawała wobec Kościoła uległa. Epoka milczenia kobiet i niekwestionowanej władzy Kościoła właśnie się skończyła.

Oto jak, w wielkim skrócie, może wyglądać narracja historyków, którzy zajmą się tą sprawą za sto lat. Oczywiście przy optymistycznym założeniu, że Polska za kilka lat wróci do świata liberalnego Zachodu, od którego póki co się oddala, i że ten świat przetrwa ofensywę prawicowego populizmu i fundamentalizmu. Otóż czas transformacji ustrojowej za sto lat zostanie opisany jako okres lekceważenia tematu płci w sferze publicznej. Mówiono o nim „zastępczy”, „obyczajowy” – odnotują przyszłe historyczki. Kpiono, że to abstrakcja, że „normalne kobiety” zajęte są „prawdziwym życiem”. Tu badaczki pracujące na początku XXII w. znów wyrażą zdziwienie, może nawet rozbawienie wieloletnią grą pozorów.

Nie drażnić Kościoła

Zauważano, że Europa ma na punkcie równości „dziwną obsesję”, więc przy okazji akcesu do Unii wprowadzano przepisy antydyskryminacyjne, którymi nikt się specjalnie nie przejmował. Przejmowano się za to nieustannie zdaniem Kościoła katolickiego, który miał z kolei obsesję na punkcie sfery seksualnej i reprodukcyjnej. Pod jego presją wprowadzono w 1993 r. ustawę antyaborcyjną, jedną z najbardziej restrykcyjnych w Europie, ale nazywaną eufemistycznie „kompromisem”. O tym kompromisie nie można było publicznie dyskutować, zaś feministki, które próbowały to robić, piętnowano jako wariatki.

Dlaczego? Żeby nie drażnić Kościoła. Do referendum akcesyjnego w 2003 r. mówiło się, że bez jego poparcia Polska nie wejdzie do Unii. Po akcesji wierzono, że bez jego błogosławieństwa skończy się w Polsce liberalna demokracja. I tak wielki temat nowoczesnej polityki, temat płci – nie tylko praw reprodukcyjnych kobiet, ale także przemocy domowej, opieki okołoporodowej, reprezentacji politycznej, żłóbków i przedszkoli oraz praw mniejszości seksualnych – przez długie lata wyciszano w ramach niepisanej umowy. Nie drażnić Kościoła, bo bez niego wszystko się rozpadnie.

Była to kalkulacja błędna. Rozpadło się. W latach 2015–20 populistyczny prawicowy rząd konsekwentnie niszczył dorobek instytucjonalny i prawny demokratycznej III RP, a działo się to przy pełnej aprobacie Kościoła. Tymczasem wśród tych, którzy demokracji bronili, kluczowe miejsce zajęły lekceważone dotąd kobiety. Ta nieoczekiwana zmiana ról miała kapitalne konsekwencje dla świadomości polskich kobiet (także tych, które się z feminizmem nie utożsamiały), dla sceny politycznej i kultury. Pamiętajmy – napiszą przyszłe badaczki – choć dziś, w 2118 r., trudno sobie wyobrazić, że w czasach dziwacznego „kompromisu” między nacjonalistycznym katolicyzmem a europejskim liberalizmem głos kobiecego buntu był z góry skazany na marginalność. Prywatnie Polacy nie różnili się od reszty Europejczyków. Ich stosunek do kwestii takich jak rozwody, antykoncepcja czy seks przedmałżeński był taki sam jak Niemców czy Szwedów. Jednak w edukacji królował głos Kościoła, na ekranach telewizorów częściej o prawach kobiet dyskutowali księża niż same zainteresowane, aborcje wykonywano pokątnie lub za granicą, w szpitalach nagminnie odmawiano rodzącym kobietom znieczulenia. Przyszłe badaczki będą wstrząśnięte raportami fundacji Rodzić po Ludzku, w pierwszej chwili uznają je nawet za fałszywkę lub żart.

W czyim imieniu mówi polski feminizm

Szukając prawdy o naszych czasach, nasze praprawnuczki przeczytają feministyczną powieść Izabelli Filipiak „Absolutna amnezja” (1995 r.), obejrzą prace Katarzyny Kozyry i Anny Baumgart, zaciekawi je skandal, jaki wywołała „Pasja” Nieznalskiej (2001 r.). Z wypiekami na twarzy będą odkrywać prace Marii Janion – odnotują, że to ona wprowadziła feminizm do języka polskiej inteligencji („Kobiety i duch inności”, 1996 r.), a także poemat Bożeny Keff „Utwór o matce i ojczyźnie” (2009 r.), w którym kwestia płci splata się historią polsko-żydowską. Opiszą Manify (2000 r. i kolejne), powstanie Partii Kobiet (2007 r.), Kongresu Kobiet Polskich (2009 r.) i kolejne jego odsłony (Kongres przetrwa 70 lat, część z nich będzie jego wychowankami).

Jednak badaczki zauważą, że do 2016 r. nie było jasne, w czyim imieniu przemawia polski feminizm, a wiele wskazywało na to, że wyłącznie we własnym. Nie istniał kobiecy „lud” czy demos, zbiorowość, do której te wypowiedzi i zdarzenia mogły się odwoływać. Panowała dziwaczna wiara w nieuchronność „szczególnej roli Kościoła” – ów nieszczęsny „kompromis”, który dotyczył nie tylko aborcji, ale wszystkiego, co miało związek z płcią i seksualnością, a zarazem wymiar polityczny. Tak jak w XIX w. opowieść o kobiecie „upadłej” jako skutku emancypacji, tak na przełomie XX i XXI w. opowieść o Kościele jako strażniku demokracji sprawiała, że kobiety mogły się ukonstytuować jako pełnoprawny podmiot życia zbiorowego.

Roszczenia kobiet do pełni praw po prostu nie mieściły się w oficjalnej narracji o „powrocie Polski do Europy”. Feminizm pozostawał kulturową niszą – twórczą, interesującą, ale marginalną i bez większego wpływu na bieg historii. Nie drażniono Kościoła, by zadbać o demokrację. Aż do wiosny 2016 r.

Czarne Protesty wyznaczyły koniec pewnej epoki

Tu historyczki będą się spierać. Jedne napiszą, że episkopat zerwał ten pakt, dając błogosławieństwo antydemokratycznemu projektowi Kaczyńskiego, a w 2016 r., popierając barbarzyński pomysł całkowitego zakazu przerywania ciąży i karania kobiet więzieniem, ostatecznie odwrócił się od Polski europejskiej i nowoczesnej. Inne powiedzą, że lewicowi komentatorzy obserwowali antyliberalny zwrot Kościoła od wielu lat. Tak, dopowiedzą kolejni badacze, ale stał się on czytelny dopiero podczas tzw. wojny z gender w latach 2013–14. Tak czy owak, zgodzą się wreszcie, dopiero dziesiątki tysięcy gniewnych kobiet, które wyległy na ulice wiosną i jesienią 2016 r., uświadomiły owo zerwanie umowy całemu społeczeństwu. To był przełom. Początek końca władzy tej dziwnej, zapomnianej już nieco instytucji, w której niepodzielnie rządzą bezżenni mężczyźni, a która w schyłkowym okresie swojej działalności obsesyjnie dążyła do władzy nad ludzką seksualnością i płodnością, jednocześnie borykając się z falą oskarżeń o pedofilię.

Niezależnie od tego, jak dalej potoczą się kwestie prawne i kto wygra następne wybory, i czy Kościół podźwignie się z moralnego upadku, Czarne Protesty wyznaczyły koniec pewnej epoki. Kościół zdradził polską demokrację – ta konstatacja, która wcześniej wybrzmiewała jedynie na marginesie debaty publicznej, w stulecie niepodległości dotarła wreszcie do świadomości środowiska, które przez lata uważało sojusz polityki z ołtarzem za niezbędny. To po pierwsze. Po drugie, zmieniło się miejsce kobiet w polskiej polityce. Nie chodzi o pojedyncze kobiety – te już od dawna pełniły istotne funkcje. Chodzi kobiety jako pewną samoświadomą zbiorowość, zdolną do mobilizacji w obronie własnych praw. Gwałtowna ofensywa prawicy w sojuszu z Kościołem sprawiła, że w polskich dziejach po raz pierwszy pojawił się masowy podmiot polityczny: gniewne kobiety.

Walka o prawa kobiet okazała się w jakimś stopniu tożsama z walką o demokrację, jednak Strajk Kobiet słusznie nie przyłączył się do żadnej partii politycznej, dbając o autonomię. Ten wielki ruch społeczny zdolny do niesłychanie sprawnej mobilizacji, świetnie zsieciowany, barwny, różnorodny, pozostał wierny swojej podstawowej identyfikacji. Pierwszy w historii zryw polskich kobiet przeciw patriarchalnej władzy. Czarne Protesty przejdą do historii, bo poszerzyły przestrzeń tego, co da się w Polsce pomyśleć, poczuć i powiedzieć.

Dr hab. Agnieszka Graff – adiunkt w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego, znana feministyczna publicystka, felietonistka (m.in. „Wysokich obcasów”) i pisarka. Członkini zespołu „Krytyki Politycznej” oraz rady programowej Kongresu Kobiet. Autorka książek: „Matka feministka” (2014 r.), „Jestem stąd” (2014 r.), „Rykoszetem. Rzecz o płci, seksualności i narodzie” (2014 r.), „Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym” (2001 r.).

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Ukraina przegrywa wojnę na trzech frontach, czwarty nadchodzi. Jak długo tak się jeszcze da

Sytuacja Ukrainy przed trzecią zimą wojny rysuje się znacznie gorzej niż przed pierwszą i drugą. Na porażki w obronie przed napierającą Rosją nakłada się brak zdecydowania Zachodu.

Marek Świerczyński, Polityka Insight
04.11.2024
Reklama