Mirek, 61 lat: – Prawie pół życia czekałem na to, aż odzyskam wolność, ale gdy ten moment się zbliżał, zacząłem się bać. Dokąd pojadę? Jak spędzę pierwszy dzień poza więzieniem? Kto po mnie przyjedzie? – opowiada. – Wizja życia na wolności okazała się przerażająca i wtedy pojawił się Waldek. Poznaliśmy się w zakładzie karnym, gdzie odbywałem wyrok. Przyjechał do nas z prelekcją i opowiadał o domu, który prowadzi. Od razu pomyślałem, że chcę w nim zamieszkać.
Mirek od ośmiu miesięcy mieszka w Ośrodku Readaptacyjnym Mateusz w Toruniu, który od dziewięciu lat prowadzi Waldemar Dąbrowski. To u niego, podobnie jak blisko sto innych osób, znalazł dach nad głową po opuszczeniu zakładu karnego.
Trzy niewielkie sypialnie z kilkunastoma łóżkami, kuchnia, łazienka z natryskami, spiżarnia, gabinet i pokój założyciela ośrodka z aneksem kuchennym i małą łazienką – tak wygląda Mateusz – niewielki dom po dawnym baraku za toruńskim Młynem Wiedzy. Dziś o wiele łatwiej tam trafić niż dziewięć lat temu, gdy nazywano go domem na końcu świata albo ruiną. Dąbrowski zajął go, gdy tylko otrzymał zgodę od Zakładu Gospodarki Mieszkaniowej na stworzenie ośrodka, w którym ludzie będą mogli na nowo uczyć się żyć. Od dwóch lat podobny ośrodek dla kobiet z jego inicjatywy działa w Grudziądzu. Stało się tak za sprawą Agnieszki, która zadzwoniła do niego kilka minut po tym, jak opuściła bramy więzienia. Nie mogła jechać do rodziny na Śląsk, której nie widziała osiem lat. Bała się spotkania z nastoletnią córką.
– Co miałam jej powiedzieć, że mamusia wyszła z więzienia i teraz już wszystko będzie dobrze? Miałam przy sobie kilkaset złotych z więziennej wyprawki, ale nie ruszyłam ani złotówki. Miałam kłopot, by wejść do sklepu po puszkę pepsi – opowiada Agnieszka.
Skazany, a nie skażony
W ośrodku Mateusz wszystkiego uczyła się od początku. Robienia zakupów, gotowania i spędzania czasu tak, jak chce, bez czekania na rozkaz. Dostała drugą szansę na normalne życie, co wcześniej wydawało się jej niemożliwe. Toruński Mateusz jest domem dla byłych więźniów, narkomanów i alkoholików, a jego twórca pokazuje im, że życie się nie kończy, bo upadli.
– To nie tak, że świat takiego człowieka nie chce, cały czas go chce, ale są na tym świecie jakieś zasady, których powinniśmy się trzymać, by móc funkcjonować. Jak mantrę powtarzam, że człowiek skazany nie jest człowiekiem skażonym. Do więzienia może trafić każdy. Do mnie trafiają ludzie, których nikt nie kształtował, nie mieli wzorców. To osoby okaleczone nie z własnej winy – mówi Waldemar Dąbrowski.
Tworząc dla nich namiastkę domu, spowodował, że odnajdują sami siebie. Zasady, jakie tam panują, są takie same jak w każdym miejscu, gdzie jest szacunek i nadzieja na lepsze jutro. Dąbrowski uważa, że dom to nie ściany i sufit. To społeczność, która nie używa wulgarnych słów, nie stosuje przemocy, nie ma w niej strachu. Taka atmosfera sprawia, że byli osadzeni wyciszają się, by z czasem wyciągnąć wnioski z trudnej przeszłości. Zaczynają mieć własne zdanie, bo wcześniej często żyli pod wpływem środowiska, uczą się odróżniać dobro od zła, poznają wzorce i wartości, odzyskują tożsamość. To się nie dzieje z dnia na dzień. To proces, ale przyglądanie się światu, w którym można żyć, sprawia, że zaczynają wierzyć w siebie, mówić, że ten dom jest ważny.
Skąd pomysł, by stworzyć domy dla ludzi na życiowym zakręcie? – Jestem alkoholikiem. Na terapii w Monarze Markocie w Różnowicach pod Poznaniem zrozumiałem, że nie mam dokąd wrócić. I to był przełom. Nie chciałem wylądować w byle jakim miejscu, gdzie prędzej czy później zacząłbym znowu pić. Musiałem znaleźć miejsce, gdzie poczuję się bezpiecznie i będę mógł zacząć wszystko z czystą kartą. Z myślą o ludziach, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji, powstał Mateusz – opowiada Waldemar Dąbrowski.
Zanim zaczął pić, był bardzo dobrym hokeistą. W sporcie się spełnił, ale cenę za sukces zapłacił wysoką. Przez alkohol rozsypały się jego dwa małżeństwa i relacje z synami. Dziś jeden z nich studiuje resocjalizację, a od imienia przybranego dziecka powstała nazwa ośrodka.
– Wiele rzeczy udało mi się naprawić, ale wcześniej musiałem zrozumieć, że popełniłem sporo błędów. Musiałem się do tego przyznać przed sobą samym. Bez tego ani rusz. W moim przypadku przyczyną alkoholizmu była samotność, brak kontaktu z rodziną – tłumaczy Dąbrowski i uważa, że nie ma choroby alkoholowej. Są tylko chore uczucia i emocje, z którymi człowiek sobie nie radzi.
Metody, które przetestował na sobie, sprawdzają się też na mieszkańcach jego ośrodków. Być może właśnie dlatego, że on sam nie jest idealny, udało mu się zdobyć zaufanie ludzi, których społeczeństwo nie chce zaakceptować. Twórca Mateusza nie ocenia swoich podopiecznych. Podkreśla, że zapłacili już za to, co zrobili, i teraz mają prawo żyć tak jak inni. Problem polega na tym, że w rzeczywistości bywa to trudne. Nikt nie chce zatrudnić człowieka, który siedział w więzieniu. Dla potencjalnego pracodawcy przestępca to przestępca.
– W Polsce nie ma czegoś takiego jak resocjalizacja. To tylko teoria, która nie ma zastosowania w praktyce, bo człowiek opuszczający zakład karny nie jest przystosowany do życia w społeczeństwie. By przywyknąć do nowej sytuacji na wolności, potrzebuje czasu. Jeśli tego czasu nie dostanie, to wróci do dawnych zachowań, bo nie będzie miał alternatywy – tłumaczy Dąbrowski.
Pan Trynkiewicz, a nie bestia
A z braku alternatywy bierze się wysoki poziom powrotów do przestępstw, czyli recydywy. W Polsce to aż 50 proc. Co drugi człowiek wraca do więzienia, a za kratkami nie ma mowy o resocjalizacji.
– Jak można uspołecznić kogoś w warunkach antyspołecznych? – pyta prof. Marek Konopczyński, wiceprzewodniczący Komitetu Nauk Pedagogicznych z PAN. – To jest możliwe na zewnątrz, poza zakładem karnym. Problemem Polski jest to, że potrafimy świetnie zamykać, ale nie potrafimy otwierać. Nie oferujemy pomocy człowiekowi, który opuszcza więzienie. Rzucamy go na głęboką wodę, a on nie potrafi pływać, bo w więzieniu skutecznie go tego oduczono. Dom Waldka jest próbą wyciągnięcia ręki do takich ludzi i ich resocjalizacji. To również dowód na to, że człowieka może zmienić drugi człowiek, a nie ustawa – tłumaczy prof. Konopczyński.
O metodach stosowanych w toruńskim Mateuszu czy ośrodku dla kobiet w Grudziądzu naukowcy mówią, że to przełom w penitencjarystyce, choć zdaniem prof. Marka Konopczyńskiego historia społeczna zna przykłady osób nieprzygotowanych zawodowo do takiej roli, które stały się wielkimi osobowościami w resocjalizacji. Warto przypomnieć historię słynnego szewca z Bostonu, który 200 lat temu wziął pod opiekę nieletniego przestępcę i tym samym ustanowił nowożytną kuratelę sądową.
– O sukcesach w tej dziedzinie nie decyduje przygotowanie, ale osobowość. Najlepszymi terapeutami są byli alkoholicy czy narkomani. Cały ruch AA czy Monaru powstał w ten sposób. Waldek Dąbrowski to kolejny taki przykład – wyjaśnia naukowiec, nie kryjąc, że tego typu inicjatywy powinny być naturalnym działaniem państwa. – Jestem zdumiony, dlaczego na świecie takie działania są normą, a w Polsce trwają jałowe dyskusje. Skoro wiemy, że zakład karny nikogo nie naprawił i nie naprawi, a raczej zdemoralizuje, to dlaczego takich miejsc jak Mateusz jest tak mało, a jeśli są, to czemu ich nie wspieramy?
Może problem tkwi w naszej mentalności? – Pokutuje w nas chęć zemsty społecznej. Jeśli ktoś popełnił przestępstwo, to na całe życie powinien być z niego wykluczony. Ci ludzie nie są traktowani podmiotowo, tylko przedmiotowo – odpowiada prof. Konopczyński, który kilka lat temu jako jeden z nielicznych mówił o Mariuszu Trynkiewiczu „pan Trynkiewicz”, a nie „bestia”.
Waldemar Dąbrowski przytacza inny przykład… 19-letni mężczyzna zabił własne dziecko. Pobił je. Wiedział tylko tyle, że jak dziecko płacze, to trzeba je skarcić. Uderzył je więc raz, drugi, potem trzeci. I zabił. Stało się tak ze względu na zasób jego wiedzy i przekazanych wzorców z rodzinnego domu. Tymczasem odbieramy go jako mordercę, a cały zakład karny huczy, że go zabije. Nie patrzymy na niego z punktu widzenia człowieka dostrzegającego młodzieńca, który w wieku 18 lat został ojcem. Nie wiemy, że on jako dziecko musiał stać w kącie i płakać jak najciszej, by ktoś go znowu nie pobił. Małe dziecko tego nie rozumiało. Opieramy się tylko na efekcie zbrodni, a nie szukamy przyczyn takich tragedii.
Efekty pokazuje życie
Mieszkańcy domów prowadzonych przez Waldemara Dąbrowskiego prawie wszyscy pracują. Zwykle w zaprzyjaźnionych firmach, ale szybko się roznosi, że ludzie od Waldka to dobrzy pracownicy. Nikt nie przyjdzie pijany, nikt nie jest roszczeniowy. Każdy wie, że miejsce pracy to nie kryminał, gdzie liczą się muskuły i dużo tatuaży. W pracy jest się zwykłym człowiekiem, tak jak na ulicy, w kawiarni czy w sklepie. I tego się uczą w Mateuszu.
Pobyt w ośrodku readaptacyjnym w Toruniu przygotował do nowego życia ponad sto osób. Żadna z nich nie wróciła do nałogu ani recydywy. To wielki sukces Waldemara Dąbrowskiego.
– To tylko liczby, a dla mnie najważniejsze jest to, że ci ludzie nadal czują się związani z Mateuszem, traktują go jak własny dom. W maju wybuchł u nas pożar. Spaliła się stajenka, kawałek płotu, wyglądało groźnie. I kto nam wtedy pomógł? Byli mieszkańcy. Po pracy przyjeżdżali do ośrodka, by pomagać w porządkach. Jeden z moich podopiecznych przebywający w Anglii, gdy tylko dowiedział się, co się stało, przesłał kilkaset złotych na konto ośrodka, żebyśmy mogli kupić np. kosiarkę do ogrodu. Czy można chcieć czegoś więcej?