Klara, córka Sabiny i Piotra, potwornie się rozchorowała. Zapalenie płuc – trzy tygodnie w szpitalu. – Wtedy naprawdę doszło do mnie, cośmy jej zafundowali – wspomina Sabina. Klara była w tzw. dobrej szkole niepublicznej. Wysoko w rankingach, angielski, francuski, zajęcia od rana do nocy, grasz, śpiewasz, tańczysz. W czwartej klasie zaczęło się rozjeżdżać. Po lekcjach obiad z termosu w samochodzie, trening (woltyżerka, kadra narodowa, do pięciu razy w tygodniu), do tego szkoła muzyczna, bo to pasje. Ale potem prace domowe do godz. 22–23. Coraz gorsze wyniki i wyrzuty w szkole. Korowody zmieniających się co rusz nauczycieli. Regularne poranne bóle brzucha i płacz: Nie pójdę do szkoły. – Gdy usłyszałam: Nie chce mi się żyć, powiedziałam: Koniec. Jeśli nie chcesz, to więcej nie pójdziesz – kontynuuje Sabina.
Ucieczka z ogarniętych chaosem szkół państwowych do niepublicznych bywa pierwszym krokiem rodziców w odpowiedzi na reformę edukacji. Liczba uczniów w prywatnych i społecznych podstawówkach wzrosła przez ostatni rok o prawie połowę – do ponad 140 tys. W części szkół niepublicznych uciążliwości życia daleko nie odbiegają od tych w szkołach rejonowych. Różni się poziom kosztów i presji. Na okresowych zebraniach pani dyrektor prezentowała słupki: tu rośnie liczba udziałów w konkursach, tu dzieci z nagrodami. Kropka w kropkę jak prezentacje kwartalnych wyników spółki.
– Decyzja o rzuceniu systemu to był żywioł – przyznaje Sabina. – Niewiele wiedziałam o edukacji alternatywnej, ale zaczęłam obdzwaniać znajomych. I nagle okazało się, że pozasystemowa edukacja to rozrośnięty równoległy świat, który jest tuż obok, dosłownie.
Tych, którzy robią następny krok, już poza system, też wyraźnie przybywa. We wrześniu 2017 r. MEN doliczyło się ponad 14 tys. uczniów w edukacji domowej. To 0,3 proc. wszystkich uczniów w systemie edukacji, ale i tak dwa razy więcej niż dwa lata wcześniej. Ale wśród samych edukatorów domowych słychać, że te tendencje budowały się przez lata.
Pierwszymi, którzy decydowali się na wyjście z dziećmi ze szkół na początku lat 90., od kiedy stało się to możliwe, byli ludzie o skrystalizowanym światopoglądzie, najczęściej zaangażowani katolicy, ale też protestanci lub ateiści. Chcieli łączyć edukację z wychowaniem osadzonym w wyznawanych wartościach.
Z drugiej strony w kolejną fazę rozwoju własnych rodzin weszły rzesze kobiet i mężczyzn od wczesnej dorosłości starających się żyć w świadomości: siebie, ciała, środowiska. Gdy doczekali się dzieci, nosili je w chustach, wychowywali w rodzicielstwie bliskości, według zaleceń poradników Mazlish i Faber oraz Jespera Juula, zdrowo karmili. Empatycznie reagowali na sygnały aspergera i dysleksji, posyłali do przedszkoli Steinerowskich i Montessori, czasem zresztą zostają przy szkołach tego nurtu.
Podstawówka z dzwonkami co 45 minut, twardymi ławkami i pytaniem, czy można iść na siku, nijak się z takim życiem nie spina.
Joanna i Mariusz Dzieciątkowie, współtwórcy Stowarzyszenia Edukacji w Rodzinie, byli jednymi z tych pierwszych uczących w domu. 12 lat temu Joanna zorganizowała naukę domową dla średniego syna Mateusza. Nie spełniał kryteriów gotowości szkolnej w ujęciu systemowym. Z czasem na taką edukację przeszedł też starszy Jakub, a potem najmłodsza Ania.
Dzieciątkowie musieli walczyć w sądzie o prawo do zorganizowania nauki według własnej wizji. W kolejnych latach łatwiej było uchylić drzwi wyjściowe z systemu. Wystarczał wniosek rodziców złożony do dyrektora szkoły, rutynowe oświadczenia, wśród nich o tym, że dziecko przystąpi do egzaminów potwierdzających realizację podstawy programowej, oraz opinia z poradni psychologiczno-pedagogicznej.
Minister Anna Zalewska furtkę próbuje przyblokować. Od września ubiegłego roku opinia ma być z poradni publicznych (na ogół niechętnych edukacji pozaszkolnej), a szkoła, w której dziecko zdaje egzaminy, musi być w województwie, w którym mieszka. Jednocześnie subwencja dla szkół za prowadzenie dzieci w edukacji domowej spadła o 40 proc. w porównaniu z kwotą przyznawaną na uczniów systemowych. Sympatyzująca z PiS katolicka odnoga „domowych” doznała szoku – jak nominalnie prorodzinna partia może tak bezceremonialnie godzić w prawa rodziny do wyboru formy kształcenia własnych dzieci?
Życie codzienne w szkole
Odpływ z systemu na razie jednak nie hamuje. W krajach z dłuższą tradycją edukacji domowej korzysta z niej ok. 2 proc. populacji dzieci szkolnych, u nas wciąż jeszcze dziesięć razy mniej. Młoda fala oświatowych dysydentów często – obok klasycznej nauki dzieci pod okiem rodziców – wybiera inne formy: społeczności działające na podobieństwo modnych kooperatyw. Najczęściej w duchu edukacji pozbawionej przymusu oraz autorytarnego traktowania uczniów, unschoolingu, zakładającego, że dziecku należy stworzyć przestrzeń, by mogło rozwijać się zgodnie z własnym potencjałem – poprzez zabawę, realizację naturalnych potrzeb, wspieranie w sytuacjach społecznych. W Poznaniu pionierem tego ruchu był Michał Jankowski, w Warszawie – Marianna Kłosińska, założycielka Fundacji Bullerbyn. Przez lata idee rozpączkowały na większe i mniejsze ośrodki. Mapa grup i szkół nieustająco się tworzy, toteż nie sposób ich zliczyć.
Alicja, z zawodu reżyser filmów animowanych, właśnie kończy zbierać grupę unschoolingową z myślą o edukacji córki (lat 10) i syna (lat 8). Gdy mała szła do szkoły, długo szukali kameralnej, bezpiecznej placówki. W tych dużych dziewczynkę przerażał hałas. Niewielka wiejska szkoła znalazła się w pobliżu. W klasie jest po 8–10 osób, ale Alicja widzi już, że siła systemowego bezwładu zabija potencjał – zdawałoby się – cieplarnianych warunków. Na przykład: zajęcia muszą być w klasie, choć nikt nie ma na to ochoty, jest piękna pogoda i mogłyby być na dworze. Do Alicji przyłączyły się jeszcze trzy rodziny, na razie jest dziesięcioro dzieci.
Eliza i Przemysław Danowscy, prowadzący leśną Wolną Szkołę Przygoda na Boernerowie w Warszawie, też zaczynali od grupy unschoolingowej. Z czasem doszli do wniosku, że lepiej się działa, gdy wiadomo, kto bierze odpowiedzialność. Teraz mają ósemkę dzieci, ale zainteresowanie ofertą ich samych zaskakuje. – To kilka telefonów i spotkań tygodniowo. Co łączy przychodzących do nas ludzi? Niechęć do modelu uczenia się i życia opartego na strachu: przed nauczycielem, przed oceną, przed przyszłością – ocenia Przemysław. – Jest też grupa osób z wolnych zawodów. Przy coraz częstszym nienormowanym czasie pracy wymóg odstawiania dzieci do placówki na ósmą staje się dla rodziny autentyczną opresją.
Edukacja poza tradycyjną szkołą to koszty. Zwykle cena kształcenia w różnych społecznościach demokratycznych nie odbiega od czesnego w systemowej podstawówce niepublicznej. Przy samodzielnym uczeniu dzieci w domu jedno z rodziców najczęściej musi zrezygnować z pracy. Trzeba utrzymać rodzinę z jednej pensji. Decydują się więc głównie przedstawiciele wolnych zawodów albo zamożni menedżerowie wyższych szczebli.
U Joanny i Mariusza Dzieciątków, gdy już wszystkie dzieci uczyły się w domu, plan dnia był dość regularny: po śniadaniu, gdy wszyscy są wypoczęci, zaczynała się nauka – i trwała do południa. Indywidualnie uczy się szybciej, dzieci prędzej też stają się samodzielne. – Same robią notatki, szukają informacji. Do samodzielnego uczenia się podręczniki nie są zbyt przydatne. Nie opisują w szerszym kontekście procesów – historycznych, biologicznych – zauważa Joanna. Ich Mateusz czasem robi sobie fiszki do zapamiętywania wzorów z fizyki, Ania przychodzi z notatkami: mamo przepytaj! – Zaletą domowego podejścia jest to, że pozwala na szybkie reakcje, dopasowanie metod do potrzeb i predyspozycji dziecka – podsumowuje Mariusz Dzieciątko. Choć są i tacy rodzice, którzy w domu uczą w formule 45 minut lekcji, przerwa, lekcja.
Klara, córka Sabiny i Piotra, odnalazła się w małej szkole demokratycznej. Stary dom jednej z rodzin, psy, koty, świnie i kozy w ogrodzie. Kilkanaścioro dzieci. W podobnie działającej Wolnej Szkole Przygoda dla chętnych na zajęcia indywidualne (np. angielski) praca zaczyna się od ósmej. Reszta schodzi się do godz. 11, wtedy ruszają warsztaty – teatralne, leśne albo praca w stolarni. Po obiedzie są zajęcia z multimediów. Raz w tygodniu – wycieczka, czasem do innego lasu, czasem do miejskich muzeów. – Nasza kadra to harcerze, przewodnicy, otwarci nauczyciele przedmiotowcy; staramy się, aby także polskiego czy historii uczyć z wykorzystaniem natury. Jak zachęcamy do nauki? Dziecko przychodzi i widzi, że dorosły czymś się zajmuje. Niemal zawsze dopytuje: co robisz? – opowiada Eliza Danowska.
Oprócz zabawy i pasji jest też „pańszczyzna” – obowiązkowy egzamin. Tu właśnie rolę gra podejście dyrektorów szkół. Bo jeden zorganizuje miłe spotkanie z prezentacją umiejętności ucznia, a inny – kilkugodzinną małą maturę ze szczegółowym odpytywaniem. Gdy dziecko nie zda egzaminu ani też „poprawki”, musi wrócić do regularnej szkoły.
Mit geniusza
„Kochani, czy nie macie czasem kryzysów w nauczaniu waszych dzieci? – takie pytania powracają na forach edukatorów domowych. Kiedy słyszę po raz enty »nie chcę czytać«, »nie chcę pisać«, »wszystko jest w internecie«, ręce opadają. I to ja czuję się jak uczeń, który nie chce iść do szkoły”.
Samodzielnie uczący własne dzieci często są z wykształcenia np. pedagogami, ale nie zawsze. Codziennością są wątpliwości: „Czy nie błądzę? Ludzie uczą się przecież uczenia innych przez lata na studiach”. W dalszych latach domowej nauki codziennością są też opłacane dodatkowo korepetycje i warsztaty. Nikt nie jest w stanie równie dobrze przeprowadzić dziecka przez naukę języków, matematyki i biologii.
Joanna, pracując z Mateuszem, w pierwszych latach co kwadrans musiała robić przerwy. I – przyznaje – bywała zmęczona tym, że on na wszystko mówił „nie”: – Motywowały mnie osoby, które same to przeszły. Że dziecka nie da się ukształtować w rok. Że to, że coś słabiej wyjdzie w jednym roku czy nawet w dwóch, nie znaczy, że gdy dziecko będzie kończyć edukację, efekt nie będzie dobry.
Nowsi domowi-wolnościowi też czasem gryzą się, gdy 9-latek nie pisze, choć świetnie programuje. Bo co będzie, gdy życie zmusi do powrotu do systemu? I to z łatką dzieciaka z alternatywy, przyzwyczajonego, że nic nie musi? A starsze alternatywne dodają, że mają trudniej niż te ze zwykłych szkół. I że też muszą: wziąć odpowiedzialność za własną naukę, rozplanować pracę i ponieść konsekwencje tego, jak im pójdzie. Dogadać się z kolegami, bez nakazu pani, która mówi: podajcie sobie ręce.
W Wolnej Szkole Przygoda mówią na wejściu: tu nie ma sielanki. – Dzieci mogą się kłócić, chcemy uczyć rozwiązywać konflikty. To, co w szkołach systemowych dzieje się podskórnie, tu jest na wierzchu. Iskrzy. Do tego nie ma nauki non stop, choć proponujemy dużo różnych zajęć – zaznacza Eliza Danowska. – Dzieci to mali ludzie, jak mówił Korczak, mają prawo odmówić.
W społecznościach demokratycznych rzadko trafia się czas grzecznego siedzenia w kółku, częściej pędzi emocjonalny rollercoaster, jest bałagan i ciągłe sprzątanie. Przychodzi też rutyna – nawet superprzyjazne miejsce z czasem staje się częścią codzienności.
Marianna Kłosińska z Fundacji Bullerbyn widzi, że przez kilka lat wokół edukacji demokratycznej narosło już sporo mitów. Rodzice np. spodziewają się, że ich uwolnione z ucisku systemu dziecko od razu do czegoś się zapali, ruszy fala pasji związanej z jego domniemanym talentem. – A dzieciaki skaczą z tematu na temat, czymś się zainteresują, czymś w ogóle nie, choć zdaje nam się, że oto proponujemy im superwarsztaty. Ten talent, który jakoby każde dziecko ma, a szkoła go tłumi, to drugi mit. Badania psychologiczne nie zostawiają złudzeń: geniusze to niewielki odsetek populacji. Większość ludzi jest umiarkowanie zdolna.
Trzeci mit dotyczy tego, że nauczyciele są ograniczeni, nie potrafią pracować z dziećmi, złe szkoły to ich wina. W tym akurat, zdaniem Kłosińskiej, coś jest, dlatego stworzyli przy Bullerbyn Akademię Wychowawców, by umożliwić ludziom, którzy chcą pracować z dziećmi, rozwój osobisty. By mogli poznać i obserwować również siebie. – Ale oczekiwanie, że z dziećmi powinni pracować ludzie, którzy codziennie przychodzą do pracy w ekscytacji twórczej i będą zarażać pasją na każdej z pięciu lekcji codziennie, to mrzonka.
Bez traumy
Mateusz, syn Joanny i Mariusza, który nie chciał się uczyć literek, dziś jako nastolatek pochłania książki, zwłaszcza dotyczące fizyki. – Sprawdziło się to, że mógł pracować indywidualnie, w spokoju, bez hałasów i różnych rozpraszaczy – ocenia Joanna. Dla Mariusza najważniejszym zyskiem z edukacji domowej jest jakość relacji w całej rodzinie. Mariusz myśli, że nie byliby ze sobą tak blisko, gdyby cały dzień biegali za swoimi sprawami, spotykając się tylko na sen, ewentualnie w wakacje. Ich najstarszy 22-letni Kuba już wyprowadził się z domu, pracuje, sam płaci za swoje studia. Może współczesna epidemia niesamodzielności, przesiadywania dzieci do trzydziestki w domu rodziców to skutek niedosytu, braku bycia ze sobą w latach, gdy jest na to pora?
Klara, córka Sabiny, po kilku latach zaczęła odczuwać potrzebę bardziej systematycznego rytmu dnia, normalnych zajęć, przedmiotów. Razem z siostrą są dziś w trochę większej wolnej szkole, opartej na pedagogice Montessori. – Wciąż mają wpływ na obowiązujące zasady, rozumieją ich sens. Uczą się rozmawiać, być w kontakcie ze sobą. To, czy nauczą się matematyki, programowania, pisania, malowania i szycia, to w gruncie rzeczy dla mnie sprawa wtórna – uznaje Sabina. Bo jaką można mieć pewność, że nauka przełoży się kiedyś na ich byt, na tzw. dobrostan? Bo dobrostan – tego Sabina jest pewna – nie liczy się zarabianą pensją, lecz czasem, który się ma, jogą, na którą można iść, relacjami, higienicznym życiem. Nikt przecież nie wie, jakie umiejętności, jaka wiedza, przydatne będą w przyszłym świecie. Więc Sabina uczy się ufać instynktowi swoich córek, dokonywanym przez nie wyborom.
Tym, co szkoły alternatywne mogą odpowiedzialnie zapewnić rodzicom – mówi Marianna Kłosińska – jest spokój. Że dzieci nie doświadczą traumy szkolnej i opresji.