AGNIESZKA ZAGNER: – Jak długo je pan ten polski chleb powszedni?
SALAM SALTI: – Pierwszy raz jadłem go w 1986 roku, pół roku po tym, jak na Krymie poznałem swoją przyszłą żonę Anię, która tam studiowała medycynę. Ja pojechałem robić pierwszy stopień specjalizacji z ginekologii i przygotowywać się do doktoratu. Przyjechałem do Polski na święta, to wtedy pierwszy i ostatni raz w życiu nosiłem brodę, specjalnie dla niej, bo bardzo jej się to podobało. Potem przyjeżdżałem tu co rok, ale na stałe mieszkam od 1991 roku. Wszystkie przemiany w Polsce działy się na moich oczach, pamiętam inflację, ten niezwykle burzliwy okres. W 1990 roku urodziła się moja córka, ja wtedy kończyłem specjalizację na Krymie, a moja żona mieszkała w Warszawie. To był trudny czas, bo ona była tu, a ja tam, telefony słabo działały. Zastanawialiśmy się nad wyjazdem do Syrii, ale pamiętam taki moment: Róża miała kilka miesięcy, akurat była piękna złota polska jesień 1990 roku, szedłem mocno zaniedbanym Parkiem Praskim. Byłem tak zauroczony tym wszystkim, że powiedziałem Ani, że chyba tu zostaniemy. Może to był taki sentymentalny impuls, ale doskonale do dziś to pamiętam. Ale nie wszystko było takie wspaniałe, a chleb czasem czerstwy. Kiedy starałem się o pozwolenie na wykonywanie zawodu lekarza w Izbie Lekarskiej, jeden z profesorów powiedział mojej żonie, że „skoro wyszła za Araba, niech wyjedzie z tego kraju razem z nim”.
Ale nie wyjechaliście.
To mnie wtedy bardzo zabolało, ale dzięki Ani, która jest bardzo twarda, nie odpuściliśmy, zostaliśmy. Byłem wtedy po trzydziestce, nauczenie się języka było ogromnie trudne. Pracowałem w pogotowiu ratunkowym, a po czterech latach i nostryfikowaniu specjalizacji w przychodni jako ginekolog. To był trudny czas, bo przez pięć lat każdego roku walczyliśmy o prawo wykonywania zawodu dla mnie, aż prezydent Wałęsa w przedostatnim dniu swojego urzędowania podpisał mój wniosek o nadanie obywatelstwa. Odetchnąłem z ulgą, bo skończyła się tymczasowość, niepewność. Wszystko zaczęło się układać, zacząłem specjalizację drugiego stopnia, w 1998 roku skończyłem z bardzo dobrym wynikiem z części teoretycznej, byłem dumny i szczęśliwy. W końcu poczułem się pewny siebie.
I u siebie?
Długo nie czułem się w Polsce u siebie. Zdarzało się, że ktoś szarpał mnie w parku, kiedy byłem z córką na spacerze, krzycząc: „Ty Cyganie, Bułgarze”, innym razem ktoś rzucił za mną na skwerze „ty czarny ch…”, ale to były incydenty. Ale ostatnio atmosfera wokół Arabów, Syryjczyków radykalnie się zmieniła. Kojarzę, że stało się to w okolicach 2015 roku, kiedy w tamtej kampanii sprawa uchodźców stała się kwestią wyborczą.
Wtedy dowiedzieliśmy się też, że uchodźcy przynoszą do Europy pasożyty, pierwotniaki i różne choroby.
Z telewizji. Rzeczywiście w tym czasie płynęła do Europa wielka fala uchodźców, głównie z Syrii. To prawda, że nie da się przyjąć wszystkich. Rozwiązań trzeba szukać też gdzieś indziej, rozwiązywać problemy w krajach ich pochodzenia, kończyć wojny, nie sprzedawać broni stronom biorącym udział w konfliktach. A robią to wszyscy: Stany Zjednoczone, Niemcy, Szwecja, Polska, Rosja, można wymieniać długo.
Jak muzułmanin z Syrii odnalazł się w katolickim kraju, jakim jest Polska?
Z religią nie miałem nigdy problemu, ani ja, ani moja żona. Wprawdzie pochodzę z muzułmańskiej rodziny, ale jestem w zasadzie niewierzący. Nie chodzę do meczetu, nie przestrzegam ramadanu. Ludzie celebrują obrzędy, ale zapominają o istocie religii. Jeśli wierzę, to w przestrzeganie zasad: nie kłamać, nie oszukiwać, nie kraść, nie zabijać.
Dobry materiał wyjściowy na porządnego katolika…
Wystarczy, że na porządnego człowieka. Moja żona i jej rodzina też nie są przesadnie wierzący. To, że jestem niewierzący, nie oznacza, że nie jestem muzułmaninem, czuję, że nim jestem. To efekt tego, skąd pochodzę.
To też trochę skomplikowane w pana przypadku.
Owszem, nawet bardzo. Urodziłem się w 1959 roku w Damaszku w palestyńskiej rodzinie. Rodzice uciekli z Palestyny w 1948 roku, są przedstawicielami – jak mówią Izraelczycy – „narodu, którego nie było”, a przecież sam jestem przykładem, że jednak ten naród jest. Moi rodzice byli bardzo biedni, dziadek wynajął niewielki dom z trzema pokojami w Damaszku, w każdym z pokoi mieszkała jedna rodzina. Dopiero po śmierci dziadka i po wyprowadzeniu się wujka nagle ten dom stał się dla nas ogromny. Tata przez lata był urzędnikiem, potem nauczycielem. Mama też była nauczycielką, uczyła biologii. Wprawdzie dostała się na medycynę, ale musiała zrezygnować ze względu na powiększającą się rodzinę. Miałem w sumie pięcioro rodzeństwa, wszyscy zostaliśmy lekarzami i stomatologami, dziś każdy z nas mieszka w innym kraju. Mama zabierała mnie do łaźni, a ponieważ byłem wtedy bardzo mały, to wchodziłem z nią. Kobiece ciała, para – to zrobiło na mnie piorunujące wrażenie, pamiętam to dziś.
Ten syryjski chleb jest trochę inny niż nasz: cienkie placuszki kupowane w paczuszce, zwanej rapta. Rozumiem, że nie było lekko na niego zarobić.
Zrozumiałem to jako dorosły człowiek, już w Polsce, próbując utrzymać rodzinę. Jako dziecko, młody człowiek w Syrii, miałem zupełnie inną perspektywę. Jako młody chłopak zacząłem angażować się politycznie.
Czytaj także: Jak reagować, kiedy jesteś świadkiem agresji na tle rasistowskim lub ksenofobicznym?
Niech zgadnę: „Bil rruch, bil dam, nefdik ja Asad” (Krew i duszę poświęcimy dla Asada) w partii Baas?
Przeciwnie, działałem w opozycji. Ojciec był komunistą, więc i mnie pociągały te klimaty. Dzięki przyjacielowi w 1976 roku, czyli już pod rządami Hafeza Asada, ojca obecnego prezydenta, trafiłem do partii, która dziś nazywa się Demokratyczna Partia Narodu Syryjskiego. Na jej czele stał i do dziś sprawuje tę funkcję Riad al-Turq, niezwykle charyzmatyczny przywódca, który za działalność polityczną przesiedział 17 lat w jednoosobowej celi bez możliwości kontaktu z kimkolwiek, mówiono o nim „więzień Asada”. Nasza partia była odłamem partii komunistycznej, ale w odróżnieniu od prawdziwych komunistów sprzeciwialiśmy się byciu satelitą Związku Radzieckiego, potępiliśmy ich interwencję w Afganistanie. Chcieliśmy demokratycznie zmieniać system, ale co ciekawe, nie walczyliśmy o zdobycie władzy, co na pewno o nas dobrze nie świadczyło. Władza miała z nami problem, bo wyrzekaliśmy się przemocy. Jednak w Syrii robiło się naprawdę gorąco, bo w 1982 roku Asad na fali walki z Braćmi Muzułmańskimi postanowił zlikwidować niemal całą opozycję, wszystkie partie poza Baas, co de facto oznaczało koniec polityki, bo co to za polityka bez partii politycznych? Zeszliśmy wtedy do podziemia, aresztowali mojego opiekuna, ale mimo tortur mnie nie wydał. Życie polityczne jednak zupełnie zamarło. Nie miałem co robić, zająłem się nauką i kobietami... Aż poznałem tę właściwą.
Syria dziś różni się od tej, którą pan opuszczał.
Tamta Syria i dzisiejsza Syria to inne kraje. Dziś jest zniszczona do spodu. Kiedyś nie było polityki, teraz nie ma w zasadzie niczego. Reżim wygrał, ale z kim? Z narodem, część narodu wygrała z inną częścią narodu. Przez tyle lat Asadowie starali się, by nie było wobec nich oporu. Mieli na tę okoliczność specjalne hasła: „Al Asad au la ahad” (Albo Asad, albo nikt inny) i „Al Asad au ndammer al balad” (Albo Asad, albo zniszczymy kraj). A teraz jest „Al Asad wa ndammar al balad” (I Asad, i zniszczymy kraj). Kilka dni temu Asad wydał rozporządzenie, że jeśli ktoś nie potwierdzi swojego prawa do własności ziemi czy nieruchomości, przechodzą one na rzecz państwa. Izraelczycy zrobili podobnie z własnością palestyńską, tyle że jest znacząca różnica: oni dali na to Palestyńczykom trzy miesiące, a Asad swoim obywatelom aż cztery.
Więc nawet gdyby miał pan w Syrii jakiś majątek, to i tak nie miałby pan do czego wracać.
Nie mam, ale wracać też nie zamierzam. Mój dom jest na Białołęce, na mojej spokojnej ulicy, w moim ogródku.
Kim tak naprawdę się pan czuje: Palestyńczykiem, Syryjczykiem, Polakiem?
Trochę Palestyńczykiem, trochę Syryjczykiem, bardzo Polakiem. Kiedy wyjeżdżam z Polski, tęsknię, wracam z przyjemnością. Przed dwoma laty pojechałem do Palestyny, czyli do Izraela, gdzie odwiedziłem swój rodzinny dom w Safedzie. Byłem bardzo przygnębiony tą wizytą. Usiedliśmy w kawiarni, podszedł ortodoksyjny Żyd i po angielsku powiedział do nas: „Znam was, nienawidzę was, zabiję was”. Było to nieprzyjemne, ale potraktowałem to jak opinię. Dopóki tylko mówi, że chce mnie zabić, ale tego nie robi, nie przejmuję się. Kiedy wróciłem stamtąd, zastanawiałem się, kim jestem. Zawsze myślałem, że Palestyńczykiem, ale kiedy stamtąd wróciłem, zrozumiałem, że niewiele mnie już z tamtym miejscem łączy. Z Syrią też łączy mnie coraz mniej. Wtedy poczułem, że najbardziej jestem Polakiem.
A zatem pan, jak ustaliliśmy, Polak i muzułmanin, stanął obok Żyda, geja i dwojga uchodźców, by upiec w osiedlowej piekarni w Warszawie chleb. Nie miał pan z tym problemu?
Żadnego, było bardzo przyjemnie. Kiedy Ania czy Magda [pomysłodawczynie eksperymentu – przyp. red.] zaproponowały mi udział w tym filmie, nie wiedziałem, czego dokładnie się spodziewać, ale nie mogłem odmówić w tak ważnej sprawie. Nie pierwszy raz spotykam Żyda, jakiś czas temu gościliśmy Żydów z Litwy, znajomych rodziny mojej żony. Czasem było bardzo zabawnie i absurdalnie, piliśmy raz wódkę i jeden z nich zaprosił mnie „do siebie”, do syna, który mieszka na Wzgórzach Golan. Zapytałem go żartem, jak to „do siebie”, przecież Wzgórza są nasze, syryjskie. Nie mam żadnego jednak problemu, by rozmawiać z Żydem, bardzo lubię i cenię czytać Amosa Oza, znam chyba wszystkie jego książki, szczególnie podobała mi się „Fima”.
Palestyńczyk, pardon: Syryjczyk, pardon: Polak, muzułmanin, który na Izrael mówi Palestyna, czyta Oza?
A dlaczego nie? To świetny pisarz. Czy naprawdę tak wiele nas dzieli? Nasze języki pochodzą z tego samego korzenia. Jestem człowiekiem, który kocha życie i toleruje innych ludzi.
Okazuje się, że nie ma różnicy, czy chleb piecze Polak, Żyd, muzułmanin, gej czy uchodźca. Smakuje tak samo, jedzą go i Polacy, i ci, którzy w Polsce zamieszkali. Ale eksperyment ujawnił kilka ciekawych rzeczy.
Na co dzień nie wiemy przecież, jaką religię ma chleb, ani w co wierzy, czy jakiej orientacji jest piekarz. Podczas eksperymentu na ogół ludzie mówili, że nie ma różnicy i nie ma znaczenia. Ale widziałem zawahanie, nie wiem, czy wszyscy odpowiadali szczerze.
Były też wykłady na temat „normalnych związków” wobec biorącego w filmie udział Kamila, który jest gejem. Na co dzień widzimy, że część Polaków ma problem z uchodźcami, muzułmanami, Żydami, innymi.
Partia rządząca wygrała wybory, grając strachem wobec uchodźców i kupując ludzi programem 500 plus, ale z czasem „wrogów” pojawiło się więcej. Ostatnio to kobiety, wobec których oczekuje się, że będą rodzić dzieci poczęte w wyniku gwałtu.
„Wierzymy, że nienawiść nie jest i nie będzie naszym chlebem powszednim” – takie hasło pada na koniec filmu. Naprawdę pan w to wierzy?
Wierzę. Staram się dobrze życzyć i robić innym, i robię to chyba z powodu egoizmu, bo wtedy dobrze z tym się czuję. Nie chcę być w środku brudny, mętny, chcę być czysty. Kiedy kogoś nie lubię lub nienawidzę, jak kiedyś Asada, to źle się czuję. Wolę wybaczać, jemu też jestem gotów wybaczyć. Niech tylko skończy zabijać ludzi.
Mówi pan w filmie, że „ostatnio sytuacja w Polsce radykalnie się zmieniła. To budzi we mnie niepokój. Ale innego życia nie ma. I jeśli ja miałbym żyć jeszcze raz, to chyba znów bym wybrał Polskę”.
Tak właśnie myślę. Niepokoi mnie wzrost nacjonalistycznych nastrojów, ale żyję tutaj i chcę żyć.
Czytaj także: Rośnie agresja wobec obcokrajowców. I to w szybkim tempie
Eksperyment zorganizowała grupa Chlebem i Solą, działająca na rzecz uchodźców, wraz ze stowarzyszeniem Otwarta Rzeczpospolita. Inicjatywa ta ma być kontynuowana w innych miastach w Polsce, których mieszkańcy będą częstowani upieczonymi przez bohaterów filmu bochenkami chleba.