Joanna Cieśla: – Śmiał się pan na filmach Vegi?
Jacek Wasilewski: – Kilka razy tak. Zauważyłem przy okazji, że na filmach Vegi nie ma jednoczesnych wybuchów śmiechu całej sali, jak to bywa na typowych komediach. Różni ludzie śmieją się w różnych momentach. Z grubsza według podziałów klasowych. Weźmy początek poprzedniego filmu, „Botoks”. To, co dla jednych było najśmieszniejsze, dla innych – żenujące, a jeszcze dla innych – wydziwione, w zależności od tego, kto z czego wcześniej w kulturze korzystał.
Śmieją się lub nie, ale do kina idą.
Podobno ostatnie scenariusze Vegi powstały głównie na podstawie rozmów z kobietami, które w gruncie rzeczy decydują, na jaki film pójdzie para, ale nie jestem pewny, czy tu tkwi klucz kasowego sukcesu. Patryk Vega przerysowuje rzeczywistość w stylu tabloidowym. Mijając wypadek, zatrzymują się i sprzątaczka, i magazynier, i profesor uniwersytecki. Każde z nich zawiesi oko na krzykliwym nagłówku. Vega sam przyznaje w wywiadach, że zależy mu na wzbudzeniu emocji. Podobnie jak przemysłowi filmowcy amerykańscy, którzy nie chcą filmami stawiać pytań rzeczywistości, tylko zarabiać pieniądze. A śmiech widzów często jest wywołany kontrastami. W amerykańskich filmach też mamy patos albo uniesienie, i zaraz potem przełamanie. Romantyczna scena seksu, i tuż po niej absurdalny komentarz bohatera…
W „Kobietach mafii” jedna z bohaterek pyta kochanka po seksie: „Kim ja dla ciebie jestem? Szwagierką?” i cała sala trzęsie się ze śmiechu…
Same żarty nie muszą być śmieszne, ale w pewnej sytuacji, kiedy spuszczają powietrze ze sceny, takie dialogi bawią. W polskich filmach odpuszczania patosu przez wiele lat brakowało.