Na próbę, na łapę i naprawdę
Związki młodych Polaków: najpierw testują, potem ślubują
Zdążyliśmy ogłosić koniec instytucji małżeństwa. Główny Urząd Statystyczny podawał, że liczba ślubów zmniejszyła się o połowę od 1980 r. (wtedy padł 300-tys. rekord), że jest najniższa od końca wojny – i wszystko składało się w całość. Kocia łapa górą. Tacy już jesteśmy europejsko nowocześni. A potem okazało się, że co odłożyliśmy, zaraz nadrabiamy.
– Zawarcie małżeństwa przestało być warunkiem opuszczenia domu rodzinnego, rozpoczęcia życia seksualnego i posiadania potomstwa, ale dalej jest wyznacznikiem statusu społecznego, ważnym rytuałem przejścia w dorosłość z odpowiednią oprawą, celebracją – mówi prof. dr hab. Krystyna Slany z Instytutu Socjologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, specjalizująca się w demografii społecznej oraz socjologii rodzin i płci.
Dr Filip Schmidt z Instytutu Socjologii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, autor książki „Para, mieszkanie, małżeństwo”, dodaje, że przynajmniej w deklaracjach nic małżeństwu nie zagraża. Np. kiedy w 2011 r. w reprezentatywnym sondażu Generations&Gender Programme (GPP) zapytano wprost: „Czy małżeństwo jest instytucją przestarzałą?”. Zaprzeczyło prawie 80 proc. respondentów powyżej 40. roku życia i 67 proc. młodszych.
W okolicy Bożego Narodzenia mamy wysyp ślubów. Potem Nowy Rok – popularny termin. Kolejny wysyp już wiosną. 63 proc. rodaków wciąż wybiera ślub kościelny. Jak pisze prof. Slany w swojej książce „Mozaika zagadnień życia małżeńsko-rodzinnego”: „familiocentryczna orientacja życiowa Polaków osadzona jest na tradycyjnym podłożu, które obok rodziny akcentuje także patriotyzm, honor i religijność”.
Spada, czyli rośnie
Wyraźnie widoczne na papierze spadkowe trendy demografowie tłumaczą tzw. czynnikiem kohortowym, czyli szybko zmieniającą się liczbą potencjalnych nowożeńców. – Dziś na rynku małżeńskim mamy dzieci z czasu depresji demograficznej lat 90. – mówi prof. Slany. Czyli nie ma komu się żenić i wychodzić za mąż. Ale kiedy bada się, jaka część młodych ludzi obu płci staje na ślubnym kobiercu, okazuje się, że zdecydowana większość. – W Polsce zmienić stan cywilny chce dwie trzecie mężczyzn i kobiet – mówi prof. Piotr Szukalski, z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego, autor książki „Małżeństwo. Początek i koniec”. To może się wydawać niezbyt dużo, zwłaszcza w porównaniu z latami 90., kiedy aż 90 proc. młodych Polaków chciało brać śluby, ale za to na tle Europy wypadamy bardzo prorodzinnie. Co ważne, w tej kwestii od wielu lat nic się w Polsce nie zmieniło.
Skoro nie ma kryzysu instytucji, skąd w takim razie tyle nieślubnych dzieci w Polsce? Dane GUS mówią, że w 2016 r. już co czwarte urodziło się poza małżeństwem. W praktyce większość tych maluchów ma mamę i tatę związanych ze sobą trwale, tylko bez ślubu – jeszcze. Prof. Szukalski zauważa, że to wręcz nowy polski trend: najpierw dziecko, potem ślub.
Na przykład Małgorzata i Darek chcą koniecznie się zalegalizować, ale jeszcze nie teraz. Na wszystko brakuje czasu. A odkąd pojawił się mały Bartek, jest jeszcze gorzej. Tymczasem oni chcą, żeby ślub był wyjątkową ceremonią, którą będą wspominać przez całe życie. Nie wesele na 200 osób, ale coś naprawdę szczególnego. Myśleli o ślubie za granicą, w ambasadzie. Zabrać kilka najbliższych osób, a po uroczystym „tak” mogliby we dwójkę wynająć samochód i spędzić kilka dni na zwiedzaniu. Trudno to zaplanować i zorganizować, trzeba odłożyć pieniądze. Więc zwlekają. A rodzice – jedni i drudzy – nie robią z tego tragedii.
Dramat był w przypadku Anny i Roberta. Awantury, płacz, za każdym razem, kiedy przyjeżdżali w odwiedziny do jej lub jego rodziców. Więc przestali ich odwiedzać i w końcu, po latach, rodzice odpuścili. Oni akurat nie chcą ślubu. Są razem już 15 lat, ich syn właśnie kończy pierwszą klasę szkoły podstawowej. Do zalegalizowania związku mogłoby ich skłonić jedynie dobro ich syna: gdyby Piotrusiowi ktoś z tego powodu dokuczał. Ale się nie zanosi.
Anna i Robert nie są typową parą. Z badań dr Anny Matysiak (SGH) i dr Moniki Mynarskiej (Instytut Psychologii UKSW) – do opublikowanej w 2014 r. książki „Nowe wzorce formowania i rozwoju rodziny w Polsce. Przyczyny i wpływ na zadowolenie z życia” – wynika, że pary wciąż mają skłonność do pobierania się w przypadku ciąży, ciągle bowiem małżeństwo jest w Polsce uważane za podstawowe miejsce wychowywania dziecka – ale często poprzestają na decyzji o ślubie. Przekładają ceremonię na przyszłość – za rok, dwa, trzy, które czasem przeciągają się do pięciu. Nieformalizowanie związku długo po urodzeniu dziecka ma najczęściej trzy przyczyny, wśród których jest i jakość związku. Jak w przypadku Moniki, która jeszcze nie urodziła, mieszka z partnerem, ale na ślub – przynajmniej na razie – nie chce się decydować. Ciąża nie była planowana i po prostu Monika nie wie jeszcze, czy chce się wiązać z ojcem dziecka na stałe.
Stałe, choć nieformalne
Są oczywiście i tacy, którzy odkryli, że związek nieformalny może dawać wymierne korzyści. Magda przyznaje, że żłobek dla Oli ma tylko dlatego, że nie wzięli z Pawłem ślubu. Więc jako samotna matka (teraz zaczęto używać terminu „samodzielna”, ale w podaniu napisała „samotna”) miała pierwszeństwo. Nikt nie sprawdzał, czy rzeczywiście wychowuje dziecko sama, ani nawet że jej partner uznał ojcostwo w urzędzie stanu cywilnego, a ona nie ma zasądzonych alimentów na dziecko. Pracownicy opieki społecznej też raczej nie weryfikują, czy występująca o zasiłek matka rzeczywiście opiekuje się nim sama.
Dopiero przy okazji 500+, tej jesieni, urzędnicy dostali dyrektywy, by wziąć pod lupę pobierających pieniądze samotnych rodziców z jednym dzieckiem. Ustawa z 2003 r. o świadczeniach rodzinnych zawiera ich definicję – jest to panna, kawaler, wdowa, wdowiec, osoba pozostająca w separacji orzeczonej prawomocnym wyrokiem sądu lub osoba rozwiedziona – chyba że wychowuje wspólnie co najmniej jedno dziecko z jego rodzicem. A zatem kobieta, która żyje w nieformalnym związku z ojcem dziecka, nie może deklarować, że jest samotną matką.
Co ciekawe, badacze zaznaczają, że dziś to kobiety – nie mężczyźni – naciskają, by przed ślubem pożyć trochę nieformalnie. Zrobić przymiarkę do nowych ról. Mówią badaczom: szansa na to, żeby wynegocjować jakiś zdrowy podział obowiązków małżeńskich, jest większa w otwartym związku. I mają rację. W latach 1990–94 wspólne mieszkanie poprzedzało co 10 małżeństwo, dekadę później już więcej niż co trzecie. Dziś szacunki mówią o co najmniej połowie. – Gdy pytamy o doświadczenie kohabitacji, okazuje się, że ma je duża część respondentów – dodaje dr Ewa Krzaklewska, socjolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wolny związek nie jest więc w Polsce alternatywą małżeństwa – jak na Zachodzie – ale raczej wstępem do niego.
Więc próbują. Czasem z dzieckiem, czasem testują nawzajem swoją odpowiedzialność, przygarniając ze schroniska psa. Tak zrobili Oliwia i Antek, którzy mieszkali razem jeszcze w trakcie studiów. Oliwia przyznaje: – Chciałam zobaczyć, jak on zachowuje się w sytuacji, w której musi się zaopiekować kimś, kto jest całkowicie od niego zależny. Próba wypadła pomyślnie, zaręczyli się tuż po dyplomie.
Czasem to decyzja o tym, by spróbować żyć razem – na razie bez ślubu – jest powodowana pośpiechem. Pannom 27- czy 30-letnim szkoda jest czasu na wielomiesięczne randkowanie, by potem stwierdzić: znowu pudło. – Tak można się bawić, jak się ma 18 lat, a ja już miałam swoje lata i nie chciałam tracić czasu, bo czułam, że już go za dużo nie mam – mówi Natalia, która zdecydowała się zamieszkać z Krzysztofem po kilku tygodniach znajomości i dziś, po trzech latach, wie, że to była dobra decyzja.
Bez pośpiechu
O dziwo, oficjalnie konkubinatów, dla których socjologowie proponują inne, mniej stygmatyzujące określenie: związek kohabitacyjny, wcale nie przybywa. Dane z ostatniego spisu powszechnego (2011 r.) mówiły o zaledwie 3,6 proc. żyjących bez papierka. To zdumiewająco mało. – Dane są bardzo zaniżone – przekonuje prof. Slany. Są zaniżane świadomie, bo wstyd, bo jeszcze do niedawna konkubinat był w powszechnym pojęciu czymś w rodzaju patologii. Szczególnej. – Bo ograniczonej do dwóch ekstremalnych grup: marginesu społecznego i elit – mówi prof. Szukalski, dodając, że myślenie w kategoriach patologii wciąż bywa w Polsce spotykane.
Od ostatniego spisu powszechnego minęło jednak 6 lat. W tym czasie dużo zmieniło się w odbiorze społecznym kohabitacji. Nawet banki udzielają wspólnego kredytu parom, które nie są małżeństwem. W starszym pokoleniu, zwłaszcza wśród matek kobiet, przybywa akceptujących wolne związki. Skoro są na próbę?
Za to metrykalnie w pewnym sensie wracamy do korzeni. Bowiem nie jest tak, że Polacy zawsze zmieniali stan cywilny w bardzo młodym wieku. – Przed wojną zwłaszcza mężczyźni żenili się dużo później. Dopiero gdy pozwalała na to ich sytuacja materialna, czyli po trzydziestce – mówi dr Filip Schmidt.
Potem był etap przyspieszania z małżeństwem. Po wojnie w urzędach masowo stawiali się 18-latkowie. Biedni, ale zakochani. Albo też zdesperowani, aby wreszcie zacząć normalne życie. Model się przyjął. Jednak średnia wieku osób zawierających pierwsze małżeństwo tylko od 2000 r. wzrosła o cztery lata. Dla kobiet to dziś 27 lat (w miastach nawet 28), dla mężczyzn ponad 29. Za moment średnia przekroczy trzydziestkę. – Mamy bardzo stabilne tempo podwyższania tego wieku, co 5 lat o rok, i nic nie wskazuje na to, żeby ten proces miał się zakończyć – mówi prof. Slany. A dr Filip Schmidt dodaje, że młodzi dłużej się zastanawiają nad wyborem partnera na życie, mają też na koncie więcej związków, ale ostatecznie raczej biorą ślub. A tylko moment ostatecznej decyzji się odracza.
Coraz częściej to rodzice – z pokolenia, które zawierało małżeństwa jako 20-latki, wychowanego przez ludzi, którzy zaczęli jeszcze wcześniej – namawiają dzieci, żeby poczekały. Około 2,5 mln ludzi przed 35. rokiem życia – czyli prawie połowa – wciąż mieszka z rodzicami. Przez lata przyjmowano, że moment wejścia w dorosłość wyznacza pięć tzw. tranzycji życiowych: ukończenie nauki, opuszczenie domu rodziców, podjęcie pracy zarobkowej, małżeństwo i wreszcie rodzicielstwo. Odroczenie, choćby o kilka lat, przynajmniej tych dwóch ostatnich jest dla wielu kuszące, bo kuszące jest przedłużanie młodości. A rodzice boją się zostać sami w domach, z których odeszły dzieci. Czasami dlatego, że związane świętym węzłem małżeństwo po prostu słabo im wyszło i boją się życia we dwoje.
Singiel do czasu
Alternatywą dla trwałych związków jest samotność. Z wyboru, ale też dlatego, że „tak wyszło”. – W Polsce poza wielkimi miastami i specyficznymi w nich niszami ten model się nie przyjął. Kiedy 20 lat temu słowo „singiel” zaczęło robić karierę i u nas, niektórzy przepowiadali, że wkrótce wszyscy będziemy żyć samotnie – mówi dr Schmidt. – Nie wygląda na to. W przypadku Polski bycie singlem też najczęściej okazuje się etapem w życiu. Przez samych młodych bardzo często raz postrzegane jest jako wartość, a innym razem jako balast, w zależności od momentu w życiu tej samej osoby. – Najczęściej słyszałam, że ze związkiem dają sobie czas do trzydziestki – mówi dr Krzaklewska o badanych przez siebie młodych. – Ale też podkreślali, że jeśli nie uda się do tego czasu znaleźć partnera, to nie zrezygnują z realizacji innych swoich planów życiowych.
Na przykład Jolanta, lat 26, absolwentka rolniczej uczelni, chce zająć się hodowlą koni. Wolałaby mieć do tego męskie ramię, ale czeka jeszcze trzy lata. Jak nie znajdzie partnera, zacznie sama. I tak okazuje się, że zawarcie małżeństwa – decyzja bezsprzecznie świadoma, przemyślana, to coś jak projekt rozpisany na lata. Szczególnie ważny, absorbujący, więc trzeba się do niego przygotować. Ale jednak – tylko projekt. Wśród innych, które także mają swoją wagę.
Wydawać by się mogło, że tak przepracowana decyzja, poprzedzona związkiem na próbę, będzie antidotum na gwałtowny wzrost liczby rozwodów. Ale nie. W Europie Zachodniej dalej rozpada się około połowy małżeństw, choć niemal wszystkie startowały od mieszkania na próbę. W Polsce liczba rozwodów też od lat utrzymuje się na stałym poziomie: w 2016 r. rozwiodło się 64 tys. par małżeńskich – o 3 tys. mniej niż rok wcześniej. Polscy demografowie od lat szacują, że rozpada się około jednej trzeciej formalnych związków. I pocieszają, że ten współczynnik, obliczany na podstawie stosunku liczby nowych związków do rozwodów, od dwóch lat przestał się piąć w górę.
Za to wyraźnie wzrasta liczba związków powtórnych. Ostatnie dane mówią wręcz, że już co czwarty brany w Polsce ślub jest z drugiego podejścia, po wcześniejszym rozwodzie – i to jest realna społeczna zmiana. To przewrotne, że w tak wielu przypadkach śluby okazują się silniejsze od rozwodów.