Artykuł w wersji audio
Genealogia, cicha nauka, której nie uczą na żadnej uczelni w Polsce (według definicji – pomocnicza nauka historii), właśnie rozkwita w wielkiej skali i coraz częściej staje się biznesem. Dokumentów do grzebania w korzeniach swoich i cudzych rodzin jest mnóstwo i wciąż odkrywa się kolejne – również takie sprzed kilku wieków. Dla chcących ta wiedza jest za darmo, dostępna od ręki, a przechowują ją archiwa w niemal każdej gminie.
Michał Golubiński, z wykształcenia inżynier geolog o specjalności fundamenty i posadowienie budynków, pierwszy raz przyszedł do archiwum państwowego szukać swoich antenatów, kiedy miał 14 lat. Internet – dzisiaj główne medium genealogów służące i do badań, i do kontaktów w środowisku – wówczas był raczej stertą chaotycznych ciekawostek. Bazowało się więc na rozmowach ze starszymi, dokumentach i legendach rodzinnych, księgach z parafii i urzędów; biblią poszukiwaczy był zaś wydany na początku lat 90. „Poradnik genealoga amatora” prof. Rafała Primke, historyka z Poznania.
Rycerz grunwaldzki
Golubiński, 24 lata, kiedyś prezes, a obecnie członek zarządu Polskiego Towarzystwa Genealogicznego (powstałego w 2006 r.), też prowadzi własną firmę – oferuje ludziom odnalezienie korzeni, drzewa genealogiczne, pokazy multimedialne, mapy miejsc związanych z przodkami, jak i pomoc w dotarciu do dokumentów koniecznych przy zmianie obywatelstwa albo ustaleniu praw spadkowych. Cena badań waha się od kilkuset do kilkunastu tysięcy złotych, a od przyjęcia zlecenia do raportu końcowego może minąć ponad rok. Zdarzają się i chętni, dla których cena nie gra roli – muszą sobie coś wyjaśnić, udowodnić, sprawdzić rodzinne klechdy.
Widać modę, potwierdza Golubiński. Podobna moda była w Polsce przedwojennej, potem zamarła – szlacheckie pochodzenie lub krewni w Ameryce to fakty, które mogły komuś zaszkodzić. Odrodzenie przyszło w połowie lat dwutysięcznych – szukać protoplastów zaczęli emeryci, którzy wreszcie mieli na to czas, jak też 30-latkowie, mimo nawału pracy. Polaków nagle zainteresowało, skąd się wzięli. Niestety, przeświadczenie niektórych o pochodzeniu od rodów rycerskich, arystokracji lub choćby szlachty zaściankowej często okazuje się fantazją. Dokumenty nie kłamią – genealog co i rusz musi rozczarowywać ludzi.
W rubryce „zakres działalności firmy” Michał wpisuje „inne”, bo nie wiadomo, jak oficjalnie określić badania genealogiczne. Najbliżej byłby chyba „detektyw przeszłości”.
Genealodzy mówią: im dłużej zajmujesz się odkrywaniem korzeni rodzin, tym większego dystansu i pokory nabierasz do otoczenia i historii Polski. Co do otoczenia: z czasem ma się pewność, że większość ludzi na przystanku to krewni – wsiada się i jedzie autobusem z krewnymi, którzy o sobie nie wiedzą. Co do historii: jasne staje się, że przynależność do jakiegokolwiek narodu to wymysł ostatnich paru stuleci – wcześniej (co wynika z archiwów) nie tylko do narodowości, ale nawet do ciągłości nazwiska ludzie nie przywiązywali wielkiej wagi. Kim jest gloryfikowany przez prawicowców „prawdziwy Polak” – nie wiadomo, ponieważ większość Polaków to z dzisiejszego punktu widzenia mieszanki narodowościowe. Najwięcej mają we krwi domieszek niemieckich, holenderskich, szkockich, żydowskich, włoskich, tatarskich, rusińskich. Jest więc „prawdziwy Polak” raczej opinią na swój temat, do udowodnienia w kilku ostatnich pokoleniach w linii prostej, ale już nie w liniach pobocznych i cofając się w czasie. Bo może się okazać, mówi Golubiński, że opowiadana w czyjejś rodzinie legenda o tym, jak to nasi w średniowieczu pokonali ruskiego albo szkopa w bitwie, jest tak naprawdę opowieścią o pobiciu się dwóch naszych prapradziadków. Takie wiadomości to często dla polskich rodzin dramat. Kłopotem bywa także pójście na skróty w genealogii – wiele rodzin uważa, że uchodząca za typowo polską końcówka ich nazwiska („-ski”, „-cki”) upoważnia do wyboru rodowego herbu z zasobów herbarza. Karierę robi słowo „zaścianek”, które daje wielu ludziom możliwość w miarę skromnego usytuowania rodziny w „szlachcie zaściankowej”. Tymczasem z doświadczenia genealoga wynika, że zaścianki (słowo rozpropagowane przez Mickiewicza) były to skrawki ziemi na obrzeżach większych posiadłości i zamieszkiwali je raz ubodzy szlachcice, raz zwyczajni chłopi. W polskich genealogiach korzenie rodzin chłopskich (w łacińskich metrykach, które odnajduje się w archiwach, chłopów określano mianem „pracowity”) można prześledzić najdalej do XVIII w., potem brak danych. Nieco głębiej w czasie można szukać mieszczan („pracowity i uczciwy”). Najdalej, do średniowiecza, sięgają rody szlacheckie („urodzony”), ale wtedy trudno już mówić o „czystej polskości”.
Jeden z genealogów opowiada historię rodziny, która szczyciła się przodkiem walczącym przeciw Krzyżakom pod Grunwaldem – sprawdzono i był to do pewnego stopnia fakt, jednak należało poinformować rodzinę, że praprzodek walczył po stronie Krzyżaków. Innym częstym mechanizmem funkcjonowania rodzinnych legend jest „zbitka postaci”, gdy z kilku przodków robi się jednego wyrazistego bohatera – najczęściej bezwiednie. Pewien klan opowiadał wśród swoich o dziadku – carskim oficerze, było znane jego imię i nazwisko. Jednak z kwerendy genealoga wynikło, że ten konkretnie dziadek był w armii carskiej szeregowym żołnierzem. Oficerem u cara był wcześniejszy przodek – akurat za jego służby wybuchło powstanie listopadowe. Ale to jeszcze nic: zdarzają się takie sprawy, w których dosłownie żadna z dumnych rodzinnych legend się nie potwierdza.
Niezwykła prababcia
Maciej Róg, prawnik pracujący w Starostwie Powiatowym w Brzegu, jeden ze współzałożycieli stowarzyszenia Opolscy Genealodzy, przed 20 laty podczas wakacji u dziadków znalazł w skrzyni na strychu ich domu metryki pradziadków. Niedługo później na strychu drugich dziadków odkrył listy, zdjęcia i dokumenty zakupu ziemi. Następnie były rozmowy z rodzinami po stronach mamy i ojca. Wynikły z nich wiadomości o amerykańskiej części klanu. Maciej, bez większej nadziei na kontakt, słał listy pod adresy sprzed 50 lat. Krewni wciąż tam byli, odpisali. Jeden z dwóch braci Szypułów osiedlił się na Wschodnim, drugi na Zachodnim Wybrzeżu, nosili teraz różne nazwiska – Sypula i Syputa (tak je zapisał amerykański urzędnik imigracyjny). Bardzo wiele polskich rodzin, kiedy poszpera w genealogii, odkrywa amerykańskich krewnych – przypływali statkami na Ellis Island w Nowym Jorku, jak do Ziemi Obiecanej.
Jednak wiele osób nigdy się o amerykańskich gałęziach nie dowie, bo imigracyjni, zapisując nazwiska przybyszów, zmieniali je nie do poznania. Niektórzy przybysze byli niepiśmienni i przedstawiali się gwarą. Jak więc teraz krewny Wincentego ma się zorientować, że praszczur analfabeta przedstawiał się w Ameryce wiejskim przydomkiem Wincul? Jak Januszkiewicz ma zrozumieć, że amerykański wuj nazywa się teraz Gamusgewig, a Leocu Gustanski to właściwie Aleksander Kryszczyński? (oryginalne przykłady z list okrętowych).
Zajmowanie się poszukiwaniem przodków to zdaniem genealogów, po pierwsze, przygoda bez końca, po drugie, przygoda ryzykowna. Bez końca, bo źródeł, w których mogą być odnotowani dawni krewni, wciąż przybywa z głębi czasu. Coraz więcej ich w internecie – pojawiają się i notatki prasowe o wypadkach i morderstwach. Ryzyko, bo właśnie można odkryć coś, czego by się wolało nie wiedzieć, a mimo to trzeba będzie zaakceptować.
Jeden z genealogów opowiada historię pewnego pradziadka, który owdowiał w dwudziestoleciu międzywojennym – z wielkiej żałości zaczął pić i bawić się w lupanarach. Był dla potomków postacią tragiczną, ale okazało się, że ożenił się jednak po raz drugi. Kobietę odnaleziono dopiero współcześnie, na kartach archiwalnych akt policyjnych, ponieważ policja dużych miast w latach 20. ewidencjonowała damy lekkiego prowadzenia.
Oczywiście można także dowiedzieć się rzeczy miłych dla współczesnych. Jolanta Ilnicka, nauczycielka historii w szkole w Turawie, prezes Opolskich Genealogów, opowiada, że zajęła się szukaniem korzeni na początku lat 90. – miał być to prezent dla syna, by wiedział, skąd wzięła się rodzina. Opornie to szło na początku – w czasach przedinternetowych, ale dzięki temu można się było nauczyć poruszania w archiwach. Dzisiaj starsi genealodzy nazywają najmłodszych eufemistycznie „nowym pokoleniem” – dla nich badania często kończą się, kiedy czegoś nie ma w internecie. W rodzinie Ilnickich nigdy się dużo nie opowiadało o przeszłości, można było nawet usłyszeć „lepiej, żebyś nie wiedziała”. A okazało się, że rodzina po mieczu jest zacna, podlwowska, herbowa – o czym wcześniej nie wiedzieli. Chociaż jest też pewien niejasny ślad prowadzący do XIX-wiecznego terrorysty o tym samym nazwisku – ten człowiek strzelał do rosyjskiego ambasadora w szwajcarskim Bernie, trafił za to do zakładu zamkniętego, skąd brawurowo uciekł.
Turawska szkoła podstawowa wie, czym zajmuje się nauczycielka historii. W szkole są konkursy na drzewa genealogiczne. A w przyszłym roku będzie konkurs „Genealogie Niepodległości” pod hasłem: co twój przodek robił dnia 11 listopada 1918 r. Mogą wyniknąć bardzo ciekawe fakty, bo Polska to kraj o bogatej historii i długiej kulturze wielonarodowościowej.
Opowieść niedzielna
Można też powiedzieć: polska opowieść klasyczna. Pewien genealog otrzymał zlecenie poszukiwania przodków pana, którego nazwisko wiele mówi w ważnych środowiskach. Badania trwały kilka miesięcy, a ich ogłoszenie zaplanowano podczas niedzielnego obiadu. Głównie chodziło o odnalezienie śladu pradziada, który nie pojawiał się w żadnym z ogólnodostępnych źródeł, chociaż powinien. Genealog dotarł do odpowiedniego archiwum i znalazł akt chrztu pradziadka, a dokładniej akt jego konwersji z wyznania mojżeszowego. Gdy to ogłoszono, podczas obiadu zaległa cisza, a potem pan domu wskazał genealogowi drzwi i padło słowo „spierdalaj”. Wcześniej pan domu był zagorzałym przeciwnikiem „żydokomuny” i tropił ją wszędzie, a już szczególnie w polityce.
To pokazuje – zdaniem genealogów – jeszcze jeden ważny polski mechanizm. Ludzie innych kultur i narodów często przyjeżdżali do wielokulturowej Polski w poszukiwaniu bezpieczeństwa i lepszego życia. Po czasie tak się „wżywali” w Polskę, że opowieści o ich przyjeździe zanikały w pamięci pokoleń – byli po prostu Polakami. Czasem taka deklaracja nie wystarczała – w zawirowaniach historii tej części Europy bywało, że o ludzi dopominały się inne kraje. Zdarzało się, że podziały przebiegały przez środek kuchennego stołu, jak na Pomorzu czy na Śląsku, gdy jeden syn dostał wezwanie od Wojska Polskiego, a drugi od Wehrmachtu.
I takich rzeczy też można się dowiedzieć z genealogii. Jeśli się ma odwagę.