Nic nie zapowiadało, że szykuje się coś istotnego. Amerykańska aktorka Alyssa Milano wrzuciła na Facebooka proste hasło: „#metoo” wraz z krótkim listem po oskarżeniach wobec producenta Harveya Weinsteina o wykorzystanie seksualne wielu kobiet. Post opatrzony był apelem: pokażmy, ile nas jest. Jeśli każda, która doświadczyła molestowania seksualnego, napisze na profilu #metoo, może wówczas świat dostrzeże skalę problemu.
Ruszyło. W ciągu pierwszej doby na samym Facebooku wpis pojawił się na 12 mln kobiecych kont. Jak ustaliła firma Sotrender, w Polsce hasło #metoo wypisano ponad 20 tys. razy. Kolejne posty posypały się już pod szyldem spolszczonym do #jateż. Dotyczące już nie tylko upokorzeń i nadużyć seksualnych w pracy – co zeszło na dalszy plan – ale upokorzeń i przemocy seksualnej w ogóle. Obok rzeczy irytujących czy zawstydzających, ale jednak pomniejszych, stanęły wpisy poważne i drastyczne. Niezliczone wspomnienia napaści na ulicach, w publicznych toaletach, na zapleczach firm. Sceny obmacywania, ale też gwałtów. Dziesiątki epizodów z dzieciństwa, gdy to wujek, dziadek…
Skala opisywanej przemocy okazała się szokująca. Co ważniejsze, zdumienie było udziałem także samych autorek wpisów. „Piszę, czytam, i ciągle coś nowego mi się przypomina. Te wspomnienia się nie kończą! I nie mogę uwierzyć, że aż tyle tego było” – to jeden z typowych postów. I tak drugim uniwersalnym doświadczeniem #metoo okazała się złość. „Moim córkom, które właśnie dorastają, i które zapewne też to kiedyś spotka, mówię, żeby wówczas nie dały się wpędzić w poczucie winy ani żaden tam wstyd” – pisze ktoś. „Właściwą reakcją jest wściekłość!”.
Rozmiary tej wściekłości zaniepokoiły publicystów. Część zdecydowała się nie uwierzyć.