Porywa, ponieważ „z jednej strony te wiersze są często dosyć trudne, w tym znaczeniu, że jest to właśnie język niezwykle bogaty, taki mocny, można w jakimś sensie powiedzieć, że skłębiony treściowo” – laudował prezydent Andrzej Duda w lutym 2017 r., wręczając Wojciechowi Wenclowi nagrodę „Zasłużony dla Polszczyzny”. Wencel miał rekomendację Kancelarii Prezydenta RP i mogłoby to uchodzić za złamanie regulaminu nagrody, bo to kapituła przedstawia kandydatów prezydentowi. Ale nagroda jest prezydencka i to prezydent wskazuje laureata.
Prezydent kontynuował, wręczając: „Ale z drugiej strony w prozie, esejach, które pan Wojciech pisze, ten język bardzo często jest niezwykle lekki, łatwy, sympatyczny, bardzo przystępny dla każdego czytelnika i bardzo doskonale zrozumiały”.
„W wierszach niezwykle widoczny jest romantyzm” – dodawał jeszcze Duda, ale podkreślał, że sam nie jest specjalistą ani językoznawcą.
***
Uroczyście wręczano i przyjmowano, tymczasem od czterech miesięcy wiedziano, że polszczyzna Wojciecha Wencla nie porywa kilkorga powiązanych z „Zasłużonym” profesorów, którzy są językoznawcami – członków kapituły: Bralczyka, Markowskiego i Kłosińskiej, i wcześniejszych laureatów: Miodka, Pisarka, Puzyniny i Bartmińskiego.
Ci z kapituły napisali w publicznym liście, że sylwetka i twórczość Wencla były dla nich niespodzianką – kandydaturę poznali dopiero na posiedzeniu kapituły, a utwory jeszcze później.
W październiku 2016 r., kilka dni po spotkaniu kapituły nagrody, troje językoznawców tłumaczyło na stronach internetowych Rady Języka Polskiego, dlaczego nie podpiszą się pod rekomendacją dla Wencla: „Znaleźliśmy bardzo zaangażowane politycznie teksty publicystyczne, które zaprzeczają idei etyki słowa: użyty w nich język, zamiast łączyć, dzieli, jest nacechowany pogardą wobec osób myślących inaczej niż autor. Uważamy, że kandydat do nagrody »Zasłużony dla Polszczyzny« powinien stanowić wzorzec – posługiwać się językiem z szacunkiem, nie powodować ani pogłębiać już istniejących podziałów społecznych, nie wykluczać przez użycie języka nikogo z grona tych, którzy mówią po polsku”.
W lutym 2017 r. Wojciech Wencel, poeta i publicysta, odbierając „Zasłużonego dla Polszczyzny”, piętnował w słowach pospolitość skrzeczącą, jego zdaniem, w wielu wymiarach polskiej kultury.
***
Dodatkowy znak, że partia rządząca uważa utwory Wojciecha Wencla za mające porywać Polaków, nadszedł w sierpniu 2017 r., kiedy ujawniono zreformowany program nauczania w szkołach – Wencel znalazł się w nowym kanonie lektur. Kilku innych literatów, przeważnie niepolskich i nieżyjących – Conradów, Cervantesów, Bułhakowów – lub polskich, ale słabiej rokujących patriotycznie – Gombrowiczów, Schulzów, Kapuścińskich – wycofano na zaplecza świadomości uczniów. Wojciech Wencel przyjął te zmiany ze zrozumieniem – we wrześniowym wywiadzie dla „Gościa Niedzielnego” wyrażał brak zdziwienia zaliczeniem do kanonu lektur. „Mogłem się spodziewać, że kiedy w MEN nastąpi wymiana ekspertów, moja poezja zostanie zauważona” – mówił. Bo, jego zdaniem, kanon musi „budować wspólnotę narodową” i „uwzględniać wyznawane przez Polaków wartości”. „Dlatego czuję się w kanonie jak w domu” – przyznawał. Wojciech Wencel od lat był w pełni ukształtowany poetycko i politycznie. Głosił postulaty identyczne z pisowskimi i podobnym do partyjnego językiem.
***
Kiedy mówił na spotkaniach autorskich o konieczności napisania na nowo historii polskiej literatury, widziało się gotowość zostania ministrem kultury. Kiedy o Polsce przed rządami PiS – to zawsze, że kraj rozbity i rozkradany. Że „powrót jakichś odpowiedzialnych, niepodległościowych polityków do władzy jest ważny”. A ile by miał Wencel mediów, w których mógł się wypowiadać, i tak uważał się za poetę wyklętego, drugoobiegowego. Pomiędzy narzekaniami na „Polskę w ruinie” porywał recytacją rymowanych form tradycyjnych – elegii, trenów, epitafiów, ód, konfesji, psalmów, eksplozywów, patosów, martyrologii i egzaltacji – polonistki na wieczorkach autorskich.
W tygodniku „Sieci Prawdy” (dawniej „wSieci”) wciąż zagrzewał do obrony „prawdy historycznej i narodowych wartości przed oszczercami”. Proklamował konieczność „sformatowania” Polski – chodziło o zmiany w polityce, kulturze i obyczajowości Polaków. A kto miał inne zdanie, ten był ignorant z ograniczoną sprawnością intelektualną i tego poecie było żal. Po wyborach w 2015 r. linia Wencla zbiegła się wreszcie z linią partii przejmującej rządy. W exposé premier Beata Szydło sugerowała dobre czasy dla artystów prawomyślnych: „Trzeba doceniać twórców, polskich twórców”.
Jako „Zasłużony dla Polszczyzny” i klasyk z kanonu lektur Wojciech Wencel w charakterystyczny dla siebie sposób kończył w „Gościu Niedzielnym” wątek ludzi myślących inaczej niż on: „A poza tym: śmiele rzec mogę, mam obrońcę Boga. Nie spadnie na mnie żadna straszna trwoga”.
***
Wojciech Wencel urodził się 16 lutego 1972 r. w Gdańsku, skończył polonistykę na Uniwersytecie Gdańskim. W połowie lat 90., w początkach kariery literackiej, jako asystent prowadził na uczelni zajęcia z literatury współczesnej. Jak wspomina Michał Piotrowski, jego student, dziś sam uznany poeta, młodziutki Wencel ubierał się w staromodną marynarkę z łatami na łokciach – wówczas uniform konserwatywnego inteligenta. Poetycko czasy były rewolucyjne – w periodykach „barbarzyńcy” ścierali się z „klasycystami”: np. klasycysta Wencel atakował starszego o 10 lat barbarzyńcę Marcina Świetlickiego, zwąc go „pomysłodawcą szczególnej odmiany literatury dla młodzieży”, a Świetlicki odpowiadał, by w związku z rodzajem poezji, jaki uprawia, Wencel zamieszkał sobie w katedrze. Bo Wencel rymował, cyzelował i uwznioślał, a tematycznie nie ruszał się z Matarni – dawnej wsi kaszubskiej, obecnie dzielnicy Gdańska, gdzie mieszkał w domu „z widokiem na parafię”.
Wówczas Wojciech Wencel raczej nie porywał studentów z polonistyki – nosicieli bród i czarnych swetrów, w większości barbarzyńców – ale, pamięta Piotrowski, miał dużą wiedzę literacką i dopuszczał dyskusję; schodził dyskutować do palarni, był na ty ze studentami. Trochę się nabijali – pisze misternie i z motywami kościelnymi, ale bez duchowości. „Puste kościoły”, mówili o debiutanckich wierszach wykładowcy z 1995 r., twórca prowincjonalny, przystający w zamyśleniu pod kapliczkami – z drugiej strony podziwiali go, bo Wencel był już wydającym poetą, a oni dopiero chcieli być. Zresztą pierwsze tomiki Wojciecha Wencla miały bardzo dobre recenzje w gazetach, które dziś Wencel zalicza do „salonu”.
Chwalił poetę Stefan Chwin, jego dawny wykładowca. Dziś Wencel uważa Chwina za świetnego wykładowcę, ale słabego pisarza. Na wieczorkach opowiada, że był przez niego i innych artystów „mainstreamowych” kuszony do powrotu do „salonu” – np. doradzali „pan musi do świata wyjść” – te rozmowy odbywały się, zdaniem poety, językiem ubeków. „Jestem człowiekiem prowincji” – przedstawia się Wencel na spotkaniach z czytelnikami.
***
Lata 90. to były również czasy zmian w krajobrazie – wenclowska Matarnia ze swoją sielską zabudową: kościół-cmentarz-pałac-domy z czerwonej cegły, zaczynała być w Trójmieście synonimem wielkiego centrum handlowego ze sklepem meblowym Ikea. Dom poety od handlu dzieli autostrada, nad dachami Matarni zniżają lot samoloty, bo w pobliżu jest lotnisko im. Lecha Wałęsy.
Michał Piotrowski pamięta, że studenci z polonistyki napisali poezję parodiującą twórczość Wencla – parę odbitych na ksero egzemplarzy poszło w wydział. Były tam rymy w stylu: „po szwedzku mówią zagraniczne usta (Ikea)/a Matarnia stoi szara, cicha, pusta”. Piotrowski napisał: „raz Wojciech Wencel we wsi Matarni/chciał pomalować słup od latarni/ale niestety źle pędzel złapał/i marynarkę sobie ochlapał”. Kilka lat później, wspomina, odnalazł Wencla na Facebooku – przypomniał się, chciał dodać do znajomych. Poeta odpowiedział cytatem z wierszyka o malowaniu latarni i odrzucił zaproszenie.
Kiedy po 2010 r. Piotrowski przeczytał pisane z wieszczowskim porywem wiersze Wencla o katastrofie smoleńskiej, nasunęła mu się taka refleksja: o, gościu, daleko jesteś. Pytanie: czy Wencel porywa na tyle, by być w kanonie lektur? Bo co, jeśli ma porywać, a nie porywa?
***
Wojciech Wencel nie ma złudzeń co do poziomu czytelnictwa w kraju – niskiego. Jest wręcz przekonany – jak mówi w „Gościu Niedzielnym” – że kłopoty młodych Polaków z założeniem rodziny wynikają z nieczytania. Wojciech Wencel ocenia nieczytających młodych: „Pozbawieni wzorców nie mają dość romantyzmu, odwagi i możliwości, żeby zrezygnować z dogadzania sobie i wyruszyć w drogę”. Nie chodzi jednak o to, by czytali byle co – po to właśnie są kanony lektur szkolnych. A dzięki kanonowi, jak sądzi poeta, nawet młodzież nieczytająca całych książek będzie czytała streszczenia i zapamięta takie słowa, jak honor, Ojczyzna, poświęcenie.
Sam Wencel, mówią jego znajomi, wiedzie w Matarni życie poukładane – żona jest nauczycielką, młodszy syn maturzystą, starszy obronił licencjat. Prywatnie poeta jest, jak dodają, pogodny, humor miewa rubaszny. W drugiej połowie lat 90. życie i kariera mu nagle przyspieszyły – należał do środowiska „pampersów”, młodych konserwatywnych publicystów katolickich, którzy opanowali wówczas TVP. Mając 26 lat, został na cztery lata członkiem, a potem wiceprzewodniczącym Rady Programowej TVP. „Pampersi” – jak sami po latach przyznawali – mieli misję odnowy moralnej narodu, nawet nawzajem pilnowali się w środowisku przed odstępstwami od moralności w życiu prywatnym. „Archaiczna wspólnota” – pisał w 1999 r. Wencel z podziwem o „pampersach”, rugając publicznie Cezarego Michalskiego, który właśnie rozstawał się z żoną. „Nie będę pochylał się nad Tobą jak nad wrażliwym, ślepym lewakiem” – pisał. „Przestałeś być moim mistrzem, odkąd zająłeś się życiem bez zobowiązań i fałszywym moralizatorstwem”. Michalski miał wtedy 36 lat, pouczający go Wencel 27.
***
A kiedy Wenclowi stuknęły 32 lata, sam się publicznie kajał za niemoralność – pisał wprost, że jest uzależniony od alkoholu, internetowej pornografii, życie rodzinne wisiało na włosku i „stopniowo zanikała moja osobowa więź z Chrystusem”. To opublikowane przez Wencla we „Frondzie” wyznanie część środowiska wzięła za ludzki rys słynącego misternością wiersza i moralnością życia poety. Inni, jak Marcin Sendecki, poeta i dziennikarz – za potworny narcyzm. Dziś Sendecki, pytany o Wencla, który decyzją partii rządzącej wszedł do kanonu polskich klasyków, mówi: jego napuszenie to stawanie na palcach i podnoszenie samego siebie za uszy, martwe u zarania, lepkie od podniosłości.
Artur Nowaczewski, gdański poeta i literaturoznawca, adiunkt na polonistyce UG, wskazuje, że przez długi czas Wencel funkcjonował ogólnopolsko w „kręgu twórców dostrzegalnych”. Był nominowany do nagrody Nike, bardzo młodo zdobył Nagrodę Kościelskich i gdańską nagrodę Artusa – gdzie w finale walczył z „Wojną polsko-ruską” Doroty Masłowskiej, drukował też wiersze w „Tygodniku Powszechnym”. Właściwie, mówi Nowaczewski, do 2005 r. można było w Polsce mówić o jednym obiegu literackim. Potem podziały polityczne między PO i PiS przeniknęły także do twórców. Po zwycięstwie PO w 2007 r. Wencel skończył już, jak mówił, z pisaniem dla krytyków. Teraz chciał pisać dla zwyczajnych ludzi. W ten sposób, zdaniem Nowaczewskiego, wyprzedził PiS z pomysłem dostrzeżenia odbiorcy, o którego nikt się nie upominał. Stał się twórcą „ludowym”.
Stopniowo zaczynał funkcjonować w obiegu sal katechetycznych i Klubów Gazety Polskiej całej Polski. Duże znaczenie miała tu także identyfikacja pokoleniowa – starsze pokolenie miało wojnę, średnie – rewolucję Solidarności. Pokolenie Wencla chciało się identyfikować z czymś innym niż tylko „koniec historii”, brakowało jedynie opowieści, wokół której mogliby się skupić. Czuli się odrzuceni. W kwietniu 2010 r. zdarzył się ich mit założycielski – katastrofa smoleńska.
***
Wojciech Wencel przedstawia się czytelnikom zebranym w przyparafialnej kawiarni Serafino w Warszawie w 2012 r. – tuż po wydaniu tomu „De Profundis”, swej reakcji na Smoleńsk i inne tragedie narodowe: nie ma prawa jazdy, nie ma kredytu, nie ma mieszkania, nie ma widoków na emeryturę, nic nie ma. Zwyczajny gość z prowincji, który dodatkowo za odruch chrześcijański uważa wyrzeczenie się nakładów wydawniczych, które mógłby mieć, zapisawszy się do „salonu”. Ale „wybrał świadectwo prawdzie i wtedy się skończyło, skończyły się recenzje, wszystko się skończyło”. Głosy z sali: nie dawać się rozgrywać mediom!
Ale Wencel się nie daje: żal mu, mówi, twórców z „głównego obiegu”, bo „oni się naszej sprawie nie przyczyniają dobrze, bo tworzą alibi dla kultury III RP, która jest oparta na kłamstwie”. I uspokaja, że tak naprawdę to „drugi obieg” jest skierowany do polskich elit.
W innych wywiadach z tamtego okresu: „śmierć Lecha Kaczyńskiego spowodowała kres suwerennej polityki zagranicznej”, „Polska stała się bezbronna wobec wpływów Moskwy”, pasażerowie samolotu rozbitego pod Smoleńskiem „polegli w walce o Polskę suwerenną, o integralne państwo żywych i umarłych, o naszą wielkość w Europie”, „Smoleńsk był doświadczeniem, które otworzyło groby historii”, „pisząc De Profundis dotykałem Bożej miłości, która obejmuje wszystkich naszych poległych”, „poeci interpretują metafizyczne znaki, w jakimś sensie jest im to dane z góry”.
Poryw z sali: czy był pan kuszony przez „salon”?
***
Podczas spotkania autorskiego w przyparafialnej kawiarni Serafino w grudniu 2012 r. Wojciech Wencel opowiada anegdotę autoironiczną – syn mu mówi: „właściwie to jest wszystko zabawne, co ty robisz, siedzisz tak, chodzisz po tym domu, napiszesz jakiś tekst i jesteś tak nabuzowany, jakbyś wojnę jakąś prowadził. Tak siedzisz w tym podkoszulku przy komputerze i tak sobie wyobrażam, że ci, z którymi walczysz, też siedzą po drugiej stronie gdzieś tam w swoich domach”.
***
Wojciech Wencel nie zgodził się na rozmowę z dziennikarzem POLITYKI.
***
Korzystałem z publikacji z różnych lat w: „Gościu Niedzielnym”, „Frondzie”, „bruLionie”, „Rzeczpospolitej”, „wSieci”, POLITYCE, „Gazecie Wyborczej” oraz z nagrań spotkań autorskich Wencla z czytelnikami, dostępnych na YouTube.