Ministerstwo Zdrowia chce wydać 3 mln zł na kalendarzyk małżeński. To chyba nieporozumienie
Resort szykuje kampanię edukacyjno-społeczną, która ma „sprzyjać płodności”.
Zapłaci za spoty w radiu i telewizji, a także za portal wspierający pary starające się o dziecko. Wedle informacji „Dziennika Gazety Prawnej” znajdą się na nim informacje, jak sprzyjać zajściu w ciążę, oraz kalendarzyk opisujący poszczególne fazy cyklu menstruacyjnego. Będą też porady, jak się prawidłowo odżywiać, i „ciekawostki z zakresu zdrowia prokreacyjnego”.
Ministerstwo Zdrowia zapłaci za portal 750 tysięcy, za całość kampanii – 2,7 mln zł.
Trudno oprzeć się przykremu wrażeniu, że ministerstwo zawierza rozwiązanie problemu niepłodności narzędziu archaicznemu i o niskiej skuteczności, za to cieszącemu się aprobatą środowisk kościelnych. Wskaźnik Pearla, obrazujący zawodność poszczególnych metod antykoncepcyjnych, jest dla kalendarzyka bardzo wysoki. Metoda działa u kobiet, które menstruują jak w zegarku, owulują bez odchyleń. Czyli – rzadko.
Nie bez przyczyny nazywana była w starych podręcznikach „watykańską ruletką”. Wydawało się, że to określenie historyczne. Jednak wbrew globalnym postępom medycyny Polska zwraca się ku metodom nie tylko dawnym, ale i nieskutecznym. Ale za to akceptowanym przez hierarchów Kościoła.
Powrót do przeszłości
Choć niedawny raport EPAF (European Policy Audit on Fertility) przedstawiony w Parlamencie Europejskim pokazuje, że Polska jest w ogonie Europy, jeśli chodzi o leczenie niepłodności, ministerstwo idzie swoim kursem. Nie tylko nie ma w nim miejsca na finansowanie in vitro, lecz nawet na utworzenie Rady ds. Leczenia Niepłodności.
A do jej powołania zobowiązuje ministra Ustawa o leczeniu niepłodności z 2015 r. Rada powinna służyć opinią i radami szefowi MZ, ma też informować o procedurze in vitro. Jednak Konstanty Radziwiłł nigdy jej nie powołał. Jak informuje PAP, resort potwierdza, że „aktualnie nie są prowadzone prace nad powołaniem Rady”.
Być może w toku działań o zwiększenie dzietności (takie jak miażdżąco konsekwentne wygaszenie programu in vitro, próby ograniczenia opieki okołoporodowej dla kobiet i opieki neonatologicznej) ministerstwu umknął fakt, że w sieci od lat dostępne są kalkulatory płodności. W znakomitej większości są one darmowe i jak informują producenci, przedstawiają jedynie szacunki, na których nie można polegać. Wydając publiczne pieniądze na kalendarzyk, ministerstwo nie wyważa jednak otwartych drzwi. Ono na powrót otwiera te, które współczesna medycyna dawno zatrzasnęła.
Nie wiadomo, czy na portalu MZ będą wskazówki, co robić, gdy mimo obliczeń kalendarzyka dziecka nie będzie. Czy portal będzie informował o skuteczności zapłodnienia pozaustrojowego czy tę kwestię przemilczy? Nie jest znana jego nazwa ani hasło promocyjne. Ale „Po co ci in vitro, załatw to modlitwą” przewija się na prawie każdej manifestacji w obronie praw kobiet. Do ministerialnego projektu pasuje jak ulał.
Wydawanie publicznych pieniędzy na kalendarzyk małżeński jest nie tylko aberracją i nieporozumieniem. W kontekście ograniczania praw reprodukcyjnych i obcinania środków na opiekę okołoporodową jest zwyczajnie niegodziwe.