Kazimiera Wanda (z domu Siwy) niespiesznie krząta się po małym sklepiku z polskimi produktami przy Warsaw Street, na lewo od głównego wejścia do Ilford Park Polish Home. Otwiera go trzy razy w tygodniu. Można u niej kupić ciastka, ogórki konserwowe, a w lodówce piętrzy się kiełbasa. – Kiedyś otwierałam codziennie, ale teraz w okolicznych miejscowościach są duże polskie markety i ludzie tam jeżdżą. Nie to, co kiedyś. W dawnym Stover Camp sklep Janiny Święcickiej był jeden i bez konkurencji. Było w nim wszystko: kiełbasy, kapusta kiszona, chleb. Nawet jak ktoś się wyprowadził, to na zakupy przyjeżdżał tu – wspomina Kazimiera Wanda.
Pod koniec lat 80. przez jakiś czas pracowała w dawnym Stover Camp jako opiekunka, a potem już w nowym budynku Ilford Park Polish Home. Aż w końcu 11 lat temu usiadła za ladą przy Warsaw Street.
Obozowe życie
Stover Camp powstał w 1948 r. zaledwie dwie mile od centrum Newton Abbot w hrabstwie Devon. I stał się domem dla setek Polaków. – To było jedno z wielu takich miejsc, które po wojnie utworzono w Wielkiej Brytanii dla rodzin polskich żołnierzy na podstawie Polish Resettlement Act z 1947 r. – opowiada Jose Rice, menedżerka opiekunów, która w Ilford Park Polish Home pracuje od 1992 r. – Ustawa gwarantowała polskim żołnierzom walczącym u boku aliantów i ich rodzinom brytyjskie obywatelstwo. Ilford Park to była oficjalna nazwa. Jednak mówiono na to miejsce Stover Camp, a lokalnie po prostu Mała Polska. Mieszkańcy dosyć sprawnie zaadaptowali ten teren. Pochodzę z okolic i jako dziecko bywałam tutaj u koleżanek ze szkoły.
Już w 1948 r. na świat przyszło pierwsze dziecko urodzone w Stover Camp, dziewczynka o imieniu Krystyna, siostra Kazimiery Wandy. Z rodzicami mieszkały w baraku nr 64. Dzieci chodziły do szkoły, dorośli do pracy. Mieli tutaj wszystko. W barakach były szpital, kościół, kuchnie, przedszkole, sobotnia szkoła polska, biblioteka i sklep z polskim jedzeniem. Działała nawet fabryka mrożonych owoców morza. Nie brakowało rozrywek. Można było obejrzeć film w sali kinowej, pójść na przedstawienie, do klubu bilardowego czy na regularne potańcówki przy gramofonie. Dla dzieci i młodzieży organizowano naukę tańców ludowych i zajęcia teatralne. Mała Polska wręcz kwitła w latach 50. i 60.
Taką pamięta ją Halina Grabiec (z domu Kopińska), która do Stover Camp przyjechała z mamą i dwójką braci w 1954 r. Zamieszkali w baraku nr 28, gdzie było w sumie 15 pokojów. Rodzina Haliny zajęła cztery. Łazienki i prysznic były w każdym baraku wspólne. Wspólna też była dla wszystkich mieszkańców stołówka, mieszcząca się w oddzielnym budynku. – Przy stole spotykali się ludzie ze wsi, inteligencja i arystokracja. Z różnych stron Polski. Każdy z nich miał inną historię i przeżycia, jednak całkiem nieźle razem żyli – wspomina Halina.
Za jej czasów przy barakach pojawiły się ogródki, ludzie uprawiali warzywa, a niektórzy zaczęli hodować zwierzęta. Na przykład państwo Radomscy mieli kury. Co wieczór Halina nosiła do nich resztki jedzenia dla drobiu. Baraki w Małej Polsce były poustawiane w rzędach, po kilka z każdej strony. Radomscy mieszkali w tym z nr. 35. Na drugim końcu rzędu. – Pamiętam, kiedy przechodziłam między barakami, z każdego okna słyszałam Radio Wolna Europa.
W Stover Camp Halina Grabiec mieszkała do 20. roku życia. Pod koniec lat 60. wyjechała na studia do Londynu, a kilka miesięcy później jej rodzina wyprowadziła się do pobliskiego Newton Abbot. – Wielu Polaków zasymilowało się z angielskim społeczeństwem. Rodziny podostawały państwowe mieszkania w okolicy. Niektórzy wyjechali do Swindon oddalonego o ok. 100 mil.
Nowy dom
Po tej wyprowadzce opustoszałe w większości baraki zaczęły niszczeć. Warunki do życia w nich były coraz gorsze, a mieszkańcy coraz starsi. W latach 80. podjęto decyzję o budowie jednego domu opieki. Prace rozpoczęły się w 1991 r. Ilford Park Polish Home stanął na dziewięciu z 41 akrów Stover Camp. Na początku zamieszkało w nim ok. 100 osób. Choć nowy dom miał udogodnienia, przeprowadzka nie należała do łatwych. Clare Thomas, główna menedżerka Ilford Park Polish Home, która pracuje tutaj od 24 lat, wspomina, że ludzie po prostu przywiązali się do swoich miejsc. Niektórzy nie byli poza Stover Camp, odkąd tam przyjechali.
Przeprowadzkę do nowego domu opieki zakończono jesienią 1992 r. Stare budynki zburzono prawie 20 lat później. Dzisiaj z kilkudziesięciu baraków Stover Camp zostały resztki trzech. Szkielety z metalu z dziurami po oknach i z graffiti na ścianach. W dwóch mieszkają nietoperze.
Obecnie w Ilford Park Polish Home mieszka 86 rezydentów. Spośród lokatorów dawnego Stover Camp zostały dwie osoby. – Ilford Park Polish Home jest ostatnim domem opieki, który pozostaje pod zarządem brytyjskiego ministerstwa obrony oraz realizuje ustawę Polish Resettlement Act. Obejmuje ona dwa pokolenia: polskich weteranów oraz ich dzieci, pod warunkiem że te ostatnie urodziły się poza terenem Wielkiej Brytanii, ale przybyły tutaj z powodu wojny – wyjaśnia Jose Rice.
Budynek jest okazały i nowoczesny. Otoczony zielenią. Oddalony od głównej drogi prowadzącej do Newton Abbot. Cicho tu i spokojnie. Przy głównym wejściu wiszą flagi polska i brytyjska. Na korytarzach słychać mieszankę języków angielskiego i polskiego. Ponad połowa ze 100 osób personelu to Polacy. Niektórzy wychowali się w dawnym Stover Camp. Tablice informacyjne też są w dwóch językach. Czasami można zapomnieć, że to Wielka Brytania.
Ruch zaczyna się ok. godz. 7 rano. 8.30 to początek śniadania. Większość rezydentów posiłki jada w tzw. dayspace. To duże przestrzenie z telewizorami, wygodnymi sofami i fotelami, z otwartą kuchnią i jadalnią. W ciągu dnia to najbardziej oblegane miejsca. I przez personel, i przez rezydentów. Tutaj dzieje się najwięcej.
Dayspace są zazwyczaj na skrzyżowaniu ulic. Gdynia Street, Katowice Street, Krakow Street czy Wroclaw Street – to nazwy długich korytarzy na parterze budynku. Dochodzi się nimi do oddziałów, czyli skrzydeł. Klucząc korytarzami i skręcając w odpowiednim momencie, można obejść cały dom. Po drodze mija się rozwieszone na ścianach reprodukcje polskich pejzaży, hafty z polskimi akcentami, szalik z napisem Polska, gablotkę z tekstem naszego hymnu, zdjęcia mieszkańców z młodości oraz ich rodzin. I opatrzone numerami drzwi do mieszkań rezydentów, jednopokojowych lub dwupokojowych, z kuchnią i łazienką. Na parterze przez drzwi balkonowe niektórych z nich można bezpośrednio wyjść do małych ogródków. A dalej na większy dziedziniec i usiąść w altanie.
Na lewo od głównego wejścia jest sklepik Kazimiery Wandy. Tuż za nim biura Jose Rice i Clare Thomas. Na prawo od głównego wejścia wisi tablica – rozkład zajęć mieszkańców domu na cały tydzień. W poniedziałki wizyta fryzjera. We wtorki wspólne spotkanie rezydentów. W środę zakupy w mieście i zajęcia grupy muzycznej. Czwartek to ponad dwie godziny gry w bingo. Piątek i sobota znowu zakupy, a w niedzielę wycieczka. Kazia Makowska najchętniej jeździ na zakupy i wycieczki za miasto, gra też czasami w bingo. Na co dzień mieszka sama w bungalowie, czyli osobnym domku należącym do Ilford Park Polish Home, bezpośrednio przy nim położonym. Bungalowy mają przynajmniej dwa pokoje, kuchnię, łazienkę i osobne wejście.
Według rozkładu codziennie, poza środą, o godz. 10.30 odprawiana jest msza święta. Kaplica nie rzuca się w oczy. Umieszczona dyskretnie za drewnianymi przesuwnymi drzwiami, po ich otwarciu tworzy jedną przestrzeń ze świetlicą. Na niedzielną mszę przychodzi wielu Polaków z pobliskich miejscowości. To jedyna polska parafia w okolicy.
Świetlica oferuje stół bilardowy, skromną bibliotekę, stoliki i krzesła. Przy nich co czwartek siada się do gry w bingo. Lubią tu spędzać czas rodziny, które przyjeżdżają w odwiedziny do podopiecznych.
Sąsiedzi z powstania
Ze świetlicy prowadzi kolejny korytarz – Gdynia Street. Pod ósemką mieszkają Halina i Tadeusz Stopczyńscy. Po drugiej wojnie światowej los rzucił ich do Anglii, gdzie się poznali. – No, jesteśmy już tyle małżeństwem i dalej ze sobą rozmawiamy – żartuje 89-letni Tadeusz. Słynie w całym Ilford Park Polish Home z pogody ducha. Razem z żoną sprowadzili się tutaj w styczniu 2015 r. Nowy dom znalazła im córka Barbara.
Okno ich pokoju wychodziło na ogród i pobliski bungalow, do którego niebawem wprowadził się Andrzej Borowiec z żoną. Obaj panowie się nie widywali, ale obydwu pomagał pielęgniarz Romuald Ossowski. – Ludzie często opowiadają mi o swoim życiu. Od pana Stopczyńskiego usłyszałem, że był uczestnikiem powstania warszawskiego. I skojarzyłem, że pan Borowiec też brał udział w walkach w stolicy. Powiedziałem o tym Tadeuszowi, wymieniłem nazwisko jego sąsiada. Usłyszałem, że to niemożliwe, że tak nazywa się jego przyjaciel, który lata temu zamieszkał na Cyprze – wspomina Ossowski. – Odpowiedziałem: Teraz mieszka tuż za twoim oknem!
Ossowski pracował w Ilford Park Polish Home od dziesięciu lat, ale po raz pierwszy był świadkiem tak przejmującej sceny: dwaj koledzy z powstania spotkali się po dziesiątkach lat. To Stopczyński, starszy strzelec, pseudonimy Bończa i Mietek, zwerbował do batalionu Zośka młodszego od siebie Borowca. Walczyli w jednym oddziale, niemal w tym samym czasie zostali ranni, jednocześnie trafili do obozu jenieckiego. Ich spotkanie po latach relacjonowały polskie i brytyjskie media.
W Ilford Park Polish Home jakiś czas temu pojawili się nowi lokatorzy – weterani brytyjscy. – Polacy oczywiście zawsze będą mieli pierwszeństwo. Teraz próbujemy jednak nowej strategii i przyjmujemy niewidomych brytyjskich weteranów. Być może taka jest przyszłość tego miejsca – mówi Clare.
Halina Grabiec po latach wróciła w okolice, w których się wychowała. Zamieszkała w Kingsteignton, kilka kilometrów od dawnego Stover Camp. Bo ma blisko do braci i rodziny, a jej mama została pochowana na cmentarzu w Newton Abbot. W Ilford Park Polish Home odwiedza przyjaciółkę z dzieciństwa. Planuje napisać wspomnienia o Stover Camp. – Chcę pokazać miejsce wyjątkowe, tak bardzo polskie, a o którym w Polsce mało kto wie. Chcę napisać o moim domu – wyznaje.
Magdalena Gorlas, fotografie Karolina Jonderko
***
Fotoreportaż zdobył I nagrodę Grand Press Photo 2016 w kategorii Życie codzienne.