Kobiety masowo zwalniają się z pracy i odbierają 500+. Ale więcej w nich goryczy niż wdzięczności
Wykres GUS przypomina masyw górski. Opada w doliny na wiosnę, aby jesienią wystrzelić w górę i znów spaść w dół w okolicach marca, kwietnia. To, co widoczne gołym okiem, przekłada się na dane „dotyczące kobiet nieaktywnych zawodowo z powodu obowiązków rodzinnych i związanych z prowadzeniem domu, które zrezygnowały z pracy ze względów osobistych”.
Do niedawna na wiosnę było prawie 10 tys. nowych bezrobotnych, zimą ich liczba wahała się w okolicach 40 tys., aby z rozpoczęciem sezonowych prac dorywczych wrócić do stanu wyjściowego. I tak przez kilka lat, aż do grudnia 2015 r., kiedy cała ta piramida odwróciła się do góry nogami.
Zimą 2015 r. był największy zastój na rynku zatrudnienia, wiosną 2016 r. liczba rezygnacji z pracy wystrzeliła w górę i w okolicach września osiągnęła najlepszy od lat wynik prawie 45 tys. bezrobotnych z wyboru. Nie trzeba być analitykiem, aby wskazać źródło tych wypiętrzeń. Pokrywają się z realizacją założeń polityki rodzinnej PiS. Kwiecień, kiedy ruszyły wnioski o wypłatę 500+, to 20 tys. rezygnacji z pracy. Maj, w którym poszły wypłaty, to ponad 30 tys. Październik, w którym media podawały o prawie 4 mln dzieci w programie 500+, to ok. 50 tys. rezygnacji z zatrudnienia.
Ktoś powie: super, bo kobiety wreszcie będą mogły pobyć z dziećmi, a nie ganiać od roboty do roboty. Tyle że ten odwrócony Mount Everest to jedynie przesunięcia w obrębie biedy. Nic innego jak pokazany graficznie kolejny sposób na przeżycie od pierwszego do pierwszego. I nie ma nic wspólnego z przysłowiową wędką, bardziej z rybą, która zaspokoi głód, ale nie pokaże, jak zmienić życie.
Kobieta z dzieckiem wciąż nie może znaleźć pracy
Historia budującego ten wykres zmagania z rynkiem pracy to historia przystosowywania się kobiet do głupoty i bezradności władzy. W ramach rozwoju przedsiębiorczości zachęcano je do zakładania jednoosobowych firm, ale kiedy zachodziły w ciążę i chciały tak jak koleżanki na etacie pójść na macierzyński, okazywało się, że ich nie stać. Więc wracały do roboty, ale nikt nie chciał dawać etatów i brały wypłaty pod biurkiem. W zamkniętych enklawach dużych korporacji były doceniane jako operatywne singielki.
Kiedy zachodziły w ciąże, oczekiwano, że wrócą za biurko tuż po porodzie. Kiedy wracały później, znajdowały kogoś na swoim miejscu. Słabiej uposażane od mężczyzn, wydawały większość pensji na prywatne przedszkola, bo brakuje publicznych. W końcu dochodziły do wniosku, że bardziej opłaca się siedzieć w domu, aby potem godzić się – jako te, które wypadły z rynku – na śmieciówki. W tym zero-jedynkowym systemie „albo matka, albo pracownik” nie ma miejsca na systemowe wsparcie.
Nic dziwnego, że kobiety, od 1989 r. pozbawiane opieki państwa, nauczyły się – co widać na wykresie – kombinować. Biorą to, co mogą, zatrudniają się i zwalniają, umawiają na wypłaty na czarno albo zmiany formy umów. Obracają tą samą biedą i tym samym brakiem wsparcia. I nie chodzi tu o biedę sensu stricte, bo dzisiejszy podział społeczeństwa ma niewiele wspólnego z prostym różnicowaniem na klasę niższą, wyższą i średnią.
W ruchomych piaskach wykresu GUS są ujęte kobiety, które kiedykolwiek pracowały, są w statystykach, ktoś płacił na nie ZUS itd. Jest jednak cała masa kobiet, które wypadły poza tę skalę. Do tej pory nigdzie nie pracowały, bo przecież „nie ma etatów”. Jeśli mają dzieci, 500+ to ich pierwsza „umowa o pracę”. Znam wiele kobiet, które korzystają z 500+. Nie są głupie, nie są też wyznawczyniami PiS. Biorą, co mogą, od każdej władzy. Ale więcej w nich goryczy niż wdzięczności. I na to akurat nie ma skali.