Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Zabrać waszym, dać naszym

Społeczeństwo obywatelskie według PiS

Polskie społeczeństwo obywatelskie ma swoje schorzenia, ale musi istnieć. Polskie społeczeństwo obywatelskie ma swoje schorzenia, ale musi istnieć. urfingus / 123 RF
Władza chce stworzyć nowe społeczeństwo obywatelskie i czuwać nad jego rozwojem. Oznacza to ideologiczną weryfikację organizacji pozarządowych i inny klucz dzielenia publicznych pieniędzy.
Jako jedne z pierwszych na celownik dostały się organizacje podejrzane o genderyzm. Na zdjęciu plakat antyprzemocowy Centrum Praw Kobiet.materiały prasowe Jako jedne z pierwszych na celownik dostały się organizacje podejrzane o genderyzm. Na zdjęciu plakat antyprzemocowy Centrum Praw Kobiet.

Artykuł w wersji audio

W budowie nowego społeczeństwa obywatelskiego władza złapała niewielkie opóźnienie. Ogłoszenie Narodowego Programu oraz powołanie Narodowego Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego pierwotnie zaplanowano już na lato tego roku, a zejdzie co najmniej do jesieni. Ale wielka przebudowa już się zaczęła. Przyświeca jej przekonanie wielokrotnie wyrażane przez prorządowych publicystów i rządowych polityków (np. podczas czerwcowego Kongresu Polska Wielki Projekt), że wszystko, co działo się do tej pory w tzw. III sektorze (ogół organizacji pozarządowych), było „nieautentyczne, podporządkowane jednej, fałszywej ideologii narzuconej z zewnątrz”, a prawdziwe społeczeństwo obywatelskie, ignorowane, pomijane i wyszydzane, to Rodzina Radia Maryja, Kluby Gazety Polskiej, Ruch Kontroli Wyborów czy Solidarni 2010.

Przebudowa przebiega wielotorowo. Z jednej strony pełnomocnik rządu ds. społeczeństwa obywatelskiego i równego traktowania Wojciech Kaczmarczyk zwołuje rady eksperckie i narady z udziałem „prawdziwych”, ale też „fałszywych”, czyli doświadczonych społeczników. Aż kipi tam od wielkich słów o znaczeniu obywatelskiej aktywności dla demokracji, zjawiają się premier i wicepremierzy, ale kuluarowo spotkania te nazywane są „ścianami płaczu”, bo nie mają one konkretnego tematu ani struktury; każdy leje swoje żale. Z drugiej strony w rządowych i ministerialnych gabinetach zapadają decyzje – rzec można – wyburzeniowe, odbierające zasilanie ze środków publicznych tym „fałszywym”.

Co zburzyć, co zbudować

Ewa Kulik-Bielińska, dyrektorka Fundacji Batorego, została zaproszona do współpracy przez pełnomocnika (choć akurat ta pierwsza po 1989 r. polska organizacja pozarządowa, zasponsorowana przez George’a Sorosa, służy jako sztandarowy przykład „narzuconej ideologii”) i podczas jednego z takich zgromadzeń wyliczyła publicznie: decyzje o likwidacji ciał konsultacyjnych przy ministerstwach, odwoływanie komisji konkursowych i samych konkursów, zmiana i dodawanie priorytetów w momencie, w którym mają zapadać już decyzje o finansowaniu, nierozstrzyganie konkursów albo zmiany rozstrzygnięć, kuriozalne uzasadnienia odmów dotacji, przyznawanie ich podmiotom, które nie spełniają kryteriów formalnych.

Jako jedne z pierwszych na celownik dostały się organizacje podejrzane o genderyzm: Centrum Praw Kobiet, Lubuskie Centrum Praw Kobiet BABA oraz Fundacja Dzieci Niczyje (nowa nazwa: Dajmy Dzieciom Siłę). Przepadły u Zbigniewa Ziobry, który jako minister sprawiedliwości ma możliwości wspierania organizacji pomagających ofiarom przestępstw. Uzasadnienie odmowy: pomagają tylko kobietom. Kuriozalność argumentacji wytknął rzecznik praw obywatelskich – na nic.

W MSZ Ruch Kontroli Wyborów „wygrał” 1,4 mln zł w konkursie na prowadzenie „centrów dialogu międzynarodowego” (w której to działalności Ruch zadebiutuje), odmówiono natomiast choćby grosza Centrum im. Bronisława Geremka (fundacji, która prowadzi taką działalność od 2007 r.). Z puli MSZ dostała też 700 tys. zł toruńska uczelnia o. Rydzyka – na przypominanie światu o polskich zasługach w ratowaniu Żydów w czasie Holocaustu.

W tym roku można jeszcze kwestionować łamanie reguł gry w biegu. Od przyszłego będą już nowe komisje, nowe zasady finansowania, nowe priorytety. Np. MEN zaprasza na swojej stronie, by chętni z organizacji prorządowych zgłaszali się do przyszłorocznych komisji, decydujących o grantach na działalność oświatową i wychowawczą. Którzy z nich, na jakich zasadach zostaną powołani? Nie wiadomo. Po prostu – „zostaną powołani”. Powstanie też niechybnie lista organizacji mile widzianych oraz tych non grata w szkołach, bo domagają się tego same szkoły. Podczas narad z pełnomocnikiem padały już sugestie, by na liście zakazanych umieścić świetny w edukacji seksualnej Ponton czy działające od 1994 r. Centrum Edukacji Obywatelskiej.

Oczywiście zasilanie rządowe czy ministerialne nie jest i wręcz nie powinno być jedynym filarem czegoś, co z definicji jest pozarządowe. Ale i w biznesie czy bankach donacyjne kurki wysychają dla jednych, otwierają się dla drugich. Traci szanse to, co grzeszy choćby nazwą – co ekologiczne, otwarte, równościowe, wolnościowe, promniejszościowe, proimigranckie, prouchodźcze, co – nie daj Boże – pachnie LGBT albo gender. Zyskuje – co patriotyczne, historyczne, rekonstrukcyjne, w duchu tradycyjnych wartości. Wręcz magicznie działają tu słowa klucze (zwłaszcza przymiotnik klucz najpewniejszy: narodowy); fascynujące, jak szybko biznes synchronizuje się z ideowym wiatrem. Wybaczą czytelnicy dygresję pro domo sua: Fundacja POLITYKI od 15 lat organizuje konkurs na nagrody naukowe – stypendia dla wybitnych młodych naukowców. W tym roku żadna z tradycyjnie towarzyszących nam spółek Skarbu Państwa nawet nie odpowiedziała na list zapraszający do kolejnej edycji, natomiast znaleźliśmy je wśród hojnych sponsorów Światowych Dni Młodzieży.

A prywatny biznes? Jeśli zechce coś dać komuś „nie po linii”, to bez rozgłosu. Tłumaczy: „Nie, żadnych wytycznych nie ma. Ale jak zechcą się przyczepić, to zawsze coś wygrzebią. Niespodziewana kontrola skarbówki, ZUS, PIP…”.

Istnienie nieistniejącego

Jak wyraził się wicepremier Jarosław Gowin w liście odczytanym na wspomnianym zgromadzeniu u pełnomocnika Kaczmarczyka, „nareszcie, po 27 latach wolnej Polski, społeczeństwo obywatelskie będzie u nas budowane”. Ludzie zaangażowani w 80 tys. aktywnych w naszym kraju organizacji pozarządowych (formalnie zarejestrowanych jest 100 tys. stowarzyszeń i 17 tys. fundacji) usłyszeli zatem, że nie istnieją. Że ich wysiłek, czas, pieniądze – wszystko to poszło na marne, w służbę „fałszywej ideologii”. To jest propaganda fałszywa i okrutna.

Bo jak faktycznie wygląda pozarządowy pejzaż? Większość organizacji nie ma nic wspólnego z żadną ideologią, poza głębokim przekonaniem, że wiele spraw, zwłaszcza lokalnych, można załatwić własnymi rękoma, nie oglądając się na władzę. Najwięcej (29 proc.) krzewi sport, edukację (15 proc.) i kulturę (13 proc.). 60 proc. realizuje tzw. zadania publiczne samorządów, czyli zwykle lepiej, a czasem dużo taniej niż instytucje publiczne opiekuje się dziećmi i osobami starszymi. Organizują zawody, koncerty i festyny (62 proc. spośród wszystkich po to właśnie istnieje). Obchodzą jubileusz miasta Rodaki i zakładają Miasto – Ogród Włochy. Animują warsztaty obróbki lnu czy wyrobu garnków. Wspierają finansowo potrzebujących – młodych zdolnych, starych, biednych, chorych, inwalidów, samotnych (31 proc.). Prowadzą tzw. działania strażnicze, czyli pilnują praw obywatelskich czy konsumenckich (w sumie to 27 proc. wszystkich organizacji; tych ściśle patrzących na ręce władzy jest 7 proc.). Organizacje o charakterze religijnym to 3 proc. Dość szybko przyrasta liczba tych kwalifikowanych jako „ratownictwo, obronność” (również 3 proc.). Organizacje LGBT umykają statystykom.

Z czego żyją? 8 tys. ma status organizacji pożytku publicznego, czyli prawo do tzw. jednego procentu. 12 mln polskich podatników w 2014 r. zasiliło sektor sumą 500 mln zł. Niby dużo, ale stanowi zaledwie 5 proc. jego przychodów. W ogólnym bilansie 15 proc. pieniędzy, którymi dysponują organizacje pozarządowe, pochodzi od rządu, 15 proc. od samorządów, 23 proc. z funduszy UE, 9 proc. z darowizn, 7 proc. z działalności gospodarczej.

Trudno doprawdy nie dostrzec, że społeczeństwo obywatelskie w Polsce istnieje. I to całkiem krzepko jak na 27 lat demokracji. Zwłaszcza że usilnie to go nigdy nie promowano. Nie mamy nawet zgrabnego nazewnictwa – w środowisku obowiązuje swoisty polsko-angielski żargon endżiosowski (od NGO – Non Goverment Organisation).

Problem, że te nasze polskie en-dżi-osy trapione są chorobami młodego wieku. Ewa Kulik powiada, że wiele dobrodziejstw, które im się przydarzyły, stało się też przekleństwami. Choćby jeden procent. W założeniu miał być impulsem dla obywateli, by wspierali to, co wydaje im się bliskie i ważne. W praktyce stał się sposobem na łatanie niewydolności opieki medycznej, bo 32 proc. podatników wpłaca swój 1 proc. na konkretne subkonta, zwykle dla ciężko chorego dziecka, często bliskich lub znajomych. W efekcie tworzy to grupę organizacji – jednoprocentowych krezusów (Fundacja Zdążyć z Pomocą jest ubiegłoroczną rekordzistką: 127 mln zł; następna w rankingu zebrała 17 mln zł). Co gorsza, ów jeden procent niejako zwalnia ludzi z dobroczynności („Przecież swoje wpłaciłem”). A biznes? Bardzo często traktuje darowizny jako element marketingu i reklamy, czyniąc z tzw. społecznej odpowiedzialności pusty frazes.

Toteż kolejną chorobą – którą łatwo zdiagnozować już na podstawie przytoczonych statystyk – jest uzależnienie od publicznych dotacji i grantów. Na garnuszku samorządów wisi aż 55 proc. organizacji. Dobrodziejstwo to i przekleństwo zarazem, albowiem wiele z tych „zadaniowych” zurzędniczało, co roku bierze tę samą kasę i powiela schemat działania. Również europejskie źródło jest dobrodziejstwem i przekleństwem, bo pcha w tzw. grantozę, czyli pisanie projektów pod granty, rzucanie się, a to w szkolenia dla bezrobotnych, a to w jakąś rzekomą innowacyjność. Unijne pieniądze są trudne, ich zdobycie wymaga sprawnego poruszania się w bełkotliwej, biurokratycznej euro-nowo-polszczyźnie, pełnej osi priorytetowych, kapitałów ludzkich, perspektyw średniookresowych itd. W efekcie co prawda 23 proc. organizacji coś z Unii uszczknęło, ale 65 proc. nawet się o te pieniądze nie ubiegało (badania Klon-Jawor).

Również pieniądze rządowe tyle pomagają, co psują krew. Po latach bojów udało się stworzyć przy Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej (teraz Rodziny) Fundusz Inicjatyw Obywatelskich: 15 mln zł rocznie do podziału w dwóch osobnych konkursach na rok albo dwa lata. O roczną dotację (od 10 do 100 tys. zł) wystartowało ostatnio 2 tys. 735 organizacji; dostało zasilanie 233. Mniej niż jedna na dziesięć. Czyli niemal pewne, że ktoś z pominiętych doszuka się tu jakichś szachrajstw czy politycznych pobudek.

Narodowy Program, Narodowe Centrum…

Byłoby więc z czego III sektor leczyć. Lecz i diagnoza, i kuracja wymyślona przez rząd budzi coraz poważniejsze wątpliwości. W portalu ngo.pl trwa dyskusja, bardziej etyczna niż praktyczna: uczestniczyć w rządowym „nowym początku” czy dać sobie spokój? Zabierają głos starzy en-dżi-osowcy i przedstawiciele organizacji reprezentujących „wartości konserwatywne”. Jest sporo głosów, że nie wolno stać z boku. Tym bardziej że wiele pomysłów, czasem przedstawianych przez rząd jako nowe, to stare postulaty społeczników. Np. uproszczenie sprawozdawczości, reforma FIO, naprawa mechanizmów 1 proc., wzmocnienie pozycji Rady Działalności Pożytku Publicznego czy promocja wolontariatu. Niektóre inicjatywy – jak Polski Korpus Solidarności (wzorowany na AmeriCorps i PeaceCorps) – były testowane jeszcze przez Jacka Kuronia.

Ale padają też w tej dyskusji gorzkie opinie, że władza stosuje w przypadku III sektora ten sam modus operandi jak przy ogłoszonej z początkiem wakacji rewolucji oświatowej: zorganizować wielkie niby-konsultacje, powołać ekspertów, dać każdemu głos, co mu tam leży na wątrobie. I po tym wielkim gadulstwie po prostu zrobić, co się zamierzało. Justyna Duriasz-Bułhak, od 15 lat w Fundacji Wspomagania Wsi, tak pisze: „Słuchając przedstawicieli rządu, można odnieść wrażenie, jakby w społeczeństwie obywatelskim przez ostatnie lata nic się nie działo, a teraz wreszcie przyjdą nowi ludzie, którzy wszystko wymyślą i zorganizują. A przecież naturą społeczeństwa obywatelskiego jest to, że organizuje się samo, oddolnie. Moim głównym postulatem do władzy – każdej, a więc także tej – jest to, żeby nam nie przeszkadzała. (…) Sposób prowadzenia konsultacji i konferencji każe myśleć, że w pewnym sensie zostaliśmy użyci – kilkaset osób przyszło na spotkanie, niejako przy okazji legitymizując działania obecnej władzy i nie mając gwarancji, że ich głos został jakkolwiek wysłuchany. A ja na przykład nie po to tam byłam, żeby posłuchać pani premier i pana ministra”.

Jeszcze ostrzej brzmi Jakub Wygnański, człowiek instytucja w III sektorze, akuszer wielu organizacji i ustaw regulujących tę dziedzinę życia społecznego: „Niektóre propozycje budzą niepokój. W szczególności powołanie Narodowego Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego. Nie potrafię przywołać w pamięci żadnych diagnoz i żadnych poważnych postulatów środowiska, które wskazywałyby na potrzebę utworzenia takiej instytucji. Czy pod pretekstem uproszczenia i synchronizacji prac Centrum miałoby przejąć większość środków publicznych przeznaczanych na działania organizacji? Czy do Centrum miałoby trafić także FIO? Nie umiem zrozumieć równoległości – by nie powiedzieć konkurencyjności – działań między Ministerstwem Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej oraz Kancelarią Prezesa Rady Ministrów”.

Nie te jednak wątpliwości przyprowadziły Wygnańskiego do odmowy uczestnictwa w „nowym początku”. Pisze o wszystkim, co podważa proobywatelskie deklaracje władzy. O ustawach przyjmowanych bez publicznych konsultacji. O milczeniu pełnomocnika Kaczmarczyka i jego zwierzchnika wicepremiera Glińskiego, gdy posłanka Krystyna Pawłowicz określiła organizacje strażnicze mianem psów. O zniesieniu apolityczności służby cywilnej, zawłaszczeniu mediów, czystkach w administracji, o mściwości w stosunku do politycznych oponentów. Wreszcie o paraliżu Trybunału Konstytucyjnego. „W istocie oznacza to zawieszenie stosowania norm konstytucyjnych. Jeśli one znikną, zniknąć też może pewnego dnia kotwica tych wolności, na których ufundowane jest działanie organizacji – takich jak wolność stowarzyszeń, prawo zgromadzeń i wiele innych. Na to zgodzić się nie można. To właśnie moja (a przecież każdy wyznacza ją sobie sam) cienka, czerwona linia, której nie mogę i nie chcę przekraczać – głównie na wypadek, gdyby kiedyś dzieci zapytały mnie: Tato, a gdzie wtedy byłeś? To nie jest lewicowe ani prawicowe, progresywne czy konserwatywne. To jest akt niezgody na igranie z podstawowymi ustrojowymi regułami państwa prawa”.

Robić swoje: się budować

Poczynania władzy z III sektorem nieodparcie kojarzą się z putinowską Rosją. Językowa fasada pozostaje demokratyczna, pełna wolności i praw obywatelskich, ale kryje się za nią zupełnie niedemokratyczny ustrój, w którym władza wszystko, w tym aktywność obywatelską, centralizuje, reglamentuje, kontroluje. Pozarządowcy gorzko żartują, że w ślad za Narodowym Centrum pojawią się entuzjastyczne w stosunku do rządu „oddolne”, prawomyślne federacje, może nawet coś na kształt peerelowskiego PRON (Patriotyczny Ruch Ocalenia Narodowego).

Dziś widowiskowe przestawienie wahadła, „zabieranie waszym, dawanie naszym”, niesie dramatyczny skutek, daleko wykraczający poza doraźne emocje. Podsyca całkiem powszechny stereotyp, że tzw. społeczeństwo obywatelskie to w ogóle wielka iluzja. Że sektor pozarządowy nie jest w Polsce żadnym tam filarem demokracji. Że stowarzyszenia i fundacje to twory na publicznym wikcie, instytucje z tysiącami posad dla odpowiednio ustawionych. I teraz lepiej ustawione będą Kluby Gazety Polskiej czy Rodziny Radia Maryja. To, oczywiście, bardzo krzywdzące uogólnienie, ale władza – chcąc nie chcąc – je wzmacnia.

Polskie społeczeństwo obywatelskie ma swoje schorzenia, ale musi istnieć. Z wszelkimi „rodzinami” i „klubami”, jeśli tylko obywatele mają wolę je powoływać, jeśli przestrzegają one prawa i jeśli przejrzyście rozliczają się z przychodów. Bez spontanicznego zrzeszania demokracja po prostu się wykolei. Więc trzeba robić swoje. Zakładać, skrzykiwać się, nie załamywać rąk.

Ewa Kulik-Bielińska, w en-dżi-osach od zawsze (przeszła tam nieomal wprost z opozycyjnego podziemia), choć też pełna obaw co do rządowych intencji, jest dobrej myśli. Mówi, że organizacje pozarządowe – świadome, że od tej pory będą naprawdę pozarządowe – zaczną wreszcie udowadniać sens swego istnienia wobec obywateli i po prostu zwracać się do nich o pieniądze. A obywatele przestaną się oglądać na zwolnienia podatkowe czy Unię (w 2020 r. skończą się zresztą fundusze strukturalne). Znaki pobudzenia już są: skoro KOD podczas jednego tylko marszu w Warszawie zebrał do puszek 180 tys. zł, to znaczy, że rezerwy w kieszeniach są spore. Paradoksalnie to, co robi władza, może sprawić, że społeczeństwo obywatelskie w Polsce wyzwoli się ze wszystkich tych grantoz i uzależnień od ojców założycieli. I w tym sensie słowa Jarosława Gowina mogą okazać się prorocze. Społeczeństwo obywatelskie po 27 latach wolności się zbuduje. Samo się zbuduje. Oby.

Polityka 34.2016 (3073) z dnia 16.08.2016; Społeczeństwo; s. 19
Oryginalny tytuł tekstu: "Zabrać waszym, dać naszym"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną