Artykuł w wersji audio
Dąbrowscy postanowili wrócić do kraju dwa lata temu. On, z zawodu cukiernik, tęsknił za rodziną, jej (w Polsce nauczycielka, tam opiekun osoby starszej) brakowało pracy w szkole. Oboje martwili się, że dzieci (6 i 8 lat) na obczyźnie stracą kontakt z polskością. Sprzedali mieszkanie, samochody z prowadzonej przez Dąbrowskiego firmy budowlanej. Wynajęci w Polsce coach zawodowy i doradca inwestycyjny przekonali ich do kupna ziemi. Na trzech odrolnionych hektarach nadmorskiego gruntu miała powstać karczma weselna. Ostatni krzyk mody ślubnej. Władze lokalne przyjęły ich z otwartymi ramionami. Trzeci z wynajętych doradców – unijny – obiecywał 50-procentowe dofinansowanie budowy. Sąsiedzi zaprosili ich na grilla. Dąbrowscy, rozpakowując kartony w wynajętym domu, zaczęli wierzyć, że są u siebie.
Kiedy decydowali się na powrót, za granicą było prawie 2,4 mln Polaków, a polskie tzw. zasoby imigracyjne na świecie systematycznie rosły. Do samej Wielkiej Brytanii w 2014 r. wyjechało 32 tys. Polaków, w tym samym czasie opuściło ją zaledwie 18 tys. naszych rodaków. Wielu, omijając Polskę, ruszało do coraz bardziej popularnych Niemiec, Holandii czy Włoch. Ilu – tego nikt nie sprawdza.
Z szacunków grupy Powroty Fundacji Sto Pociech wynika, że rocznie do kraju z różnych miejsc wracało do tej pory około 15 tys. osób. To niecały procent naszych zasobów imigracyjnych. Wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej może być więc jak tsunami. Z raportu Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych wynika, że Brexit może oznaczać konieczność powrotu do domu w nadchodzących latach nawet dla 400 tys. Polaków. Zgodnie z brytyjskim prawem tylko imigranci, którzy przebywają na Wyspach pięć lat i więcej, mogą starać się o prawo do stałego pobytu i legalnej pracy bez ograniczeń. Wymogi dotyczące obywatelstwa są jeszcze ostrzejsze – egzamin z języka, znajomości historii, w dodatku to kosztowna procedura, dotychczas wszczęło ją zaledwie 10 tys. Polaków – na ponad 800 tys. mieszkających na stałe na wyspach.
Marsz, marsz Dąbrowski
Dąbrowscy wracali z własnej woli, nastawieni na sukcesy. Ona, za namową coacha zawodowego, poszła na kurs budowy domów z gliny, nawiązała kontakty z hodowcami alpak, które miały być atrakcją dla gości karczmy. Dąbrowski biegał po urzędach i zbierał kolejne pieczątki na zgodach o doprowadzenie do odrolnionej ziemi wody, gazu, postawienie transformatora. Dziwiło go, że w Polsce urzędy są czynne do godz. 16, ale przywykł.
Dzieci zaczęły chodzić do miejscowej szkoły powszechnej, w której natychmiast zyskały przydomek Tych Angoli. Dąbrowska początkowo dowoziła je bmw. Po kilku miesiącach powiedziały, że chcą, jak wszyscy, jeździć gimbusem.
Kiedy wyjechali na ferie do Hiszpanii, ktoś okradł im dom. Policja rozkładała ręce: rejon nadmorski, kradzieże nagminne. Niebawem okazało się, że zmieniły się przepisy i nie dostaną 50 proc. dofinansowania na budowę karczmy, tylko zaledwie 30. W przeliczeniu – około 2 mln zł mniej. Zimą Dąbrowski wpadł w depresję. Żona coraz częściej wspominała, jak w lutym wychodzili w klapkach na targ. Z kupionych w Biedronce mrożonek usiłowała zrobić hiszpańską paellę. Bez sukcesu. Jedyna pociecha, że dzieci zaczynały radzić sobie z językiem polskim, chociaż nauczycielka starszego stwierdziła, że może lepiej dla wszystkich byłoby, gdyby powtórzył klasę.
Po roku było już wiadomo, że karczmy nie uda się postawić. Postanowili sprzedać ziemię i spróbować gdzie indziej. Wybrali Dolnośląskie, najbardziej nasłonecznione miejsce w Polsce. Wynajęli dom na wsi. Zgłosili się do urzędu pracy. Oboje bez prawa do zasiłku, za to z chęcią na darmowe szkolenia, bo kompletnie stracili zaufanie do wynajętych coachów. Po raz kolejny, rozpakowując kartony, mieli nadzieję, że wreszcie są u siebie.
Z ziemi włoskiej do Polski
Maria Majda z radomskiej filii Wojewódzkiego Urzędu Pracy przyznaje, że najlepsze, co może w Polsce spotkać powracających, to transfer zagranicznego prawa do zasiłku dla bezrobotnych. Kilkukrotność polskiego, wypłacana przez pół roku, pomaga stanąć na nogi. – Ale cudów nie ma, szczególnie w rejonach takich jak nasz, czyli dotkniętych wysokim bezrobociem – przyznaje Majda. – Najtrudniej mają młodzi, którzy wyjechali zaraz po studiach czy maturze. Tam pracowali w restauracjach, pubach czy na budowach. Teraz wracają i uważają, że ich atutem jest umiejętność pracy w zespole. Pracodawca pewnie to doceni, ale jako dodatek do uprawnień elektryków, cieśli, stolarzy czy pożądanych na rynku operatorów obrabiarek sterowanych numerycznie.
Znajomość języka angielskiego – w odróżnieniu np. od biegłego niderlandzkiego – też już nie robi wrażenia. Liczy się praktyka w zawodzie i umiejętność zgięcia karku. Rynek, który zabiega o pracownika, to wciąż bajka. Nadal w odpowiedzi np. o zapłatę za nadgodziny pracownik słyszy: „Nie podoba się, to won”.
Tymczasem powracający, często z pozytywnymi doświadczeniami legalnej pracy w Niemczech czy Wielkiej Brytanii, nabrali już pewności siebie, przynajmniej na początku. Kinga Białek, psycholożka międzykulturowa współpracująca z grupą Powroty, przyznaje, że reemigranci z Wielkiej Brytanii, zatrudnieni tam na etatach menedżerskich, nieświadomie przenoszą na nasz rynek brytyjskie nawyki autoprezentacji zabarwionej autoironią. I podczas rozmowy o pracę słyszą, że są zbyt pewni siebie albo bezczelni.
Jeden z właścicieli pubu w Krakowie przyznaje, że niechętnie zatrudnia powracających. Mają – jak mówi – wygórowane wymagania finansowe (10–14 zł za godzinę), wprowadzają ferment w zespole, namawiając do zakładania związków zawodowych (jak ostatnio w wegańskiej burgerowni warszawskiej Krowarzywa). – Marzy im się socjal na miarę zachodniego, a przecież tu jest Polska – mówi. – Chcieliby zamiast śmieciówek umów o pracę, ale z czego opłacę ich ZUS? Musiałbym podnieść ceny, a wtedy straciłbym klientów.
Za twoim przewodem
Dąbrowscy w nowym miejscu wykorzystali doświadczenia znad morza. Do bmw wsiadali rzadko, tłumacząc szeroko, że nie stać ich na benzynę. Wysokiej klasy motocykl, marzenie Dąbrowskiego, zostawili w garażu u jego brata w Polsce centralnej. Jeździli nim tylko przy okazji wizyt u rodziny. Nadal, tak jak za granicą, kładli się spać o 1, 2 w nocy i po odprowadzeniu dzieci do szkoły fundowali sobie godzinną drzemkę, ale – żeby uniknąć komentarzy – bez wychodzenia na podwórko w szlafrokach.
Starszy syn zaczął naukę od drugiej klasy, do której też trafił młodszy (w poprzedniej szkole gładko zaliczył pierwszą). Dąbrowski, żeby zasłużyć na miano swojaka, zgłosił się do lokalnego cukiernika, ale błyskawicznie doszedł do wniosku, że już nie potrafi pracować dla kogoś. Przeliczył też, że za tydzień harówki zarobił tyle, ile jego pracownik dostałby za dwa dni.
Dąbrowska, po nieudanej próbie powrotu do szkoły (po pierwsze, brak etatów, po drugie, musiałaby pójść na studia uzupełniające), zaczęła szukać pracy z angielskim. Znalazła 200 km od domu. Wpadła więc na pomysł założenia biura podróży, ale przeraziły ją formalności. I to, że kiedy się zaangażuje, znów ktoś ją oszuka albo zmienią się przepisy. Kiedy trafiła na wystawione za bezcen ich dawne mieszkanie, zaczęła namawiać Dąbrowskiego do powrotu. Odmówił. Nie chce zawieść swoich, dla których przecież powrócił. Tyle że oboje z Dąbrowską zaczęli mieć problem z oceną, gdzie naprawdę są swoi.
– Po jakimś czasie to wszystkich dopada – mówi psycholog Sylwia Bartczak, pracująca z reemigrantami z podsiedleckich miejscowości. – Po latach życia poza granicami jakby stracili węch i słuch na to, co polskie. Zyskali doświadczenia z innych miejsc, ale uważają je za przeszkodę, a nie pomoc w powrocie.
Czują się też nierozumiani przez bliskich, którzy ich problemy adaptacyjne traktują jako słabość czy fanaberię. Psychologia nazywa to szokiem powrotowym; w większości przypadków wygląda podobnie. Powracający na początku przeżywają tzw. miesiąc miodowy, czyli zachłyśnięcie tym, że np. po życiu w ciepłym klimacie wreszcie mają zimę – cieszą ich smaki dzieciństwa i to, że bez problemu mogą się z każdym dogadać. Stopniowo jednak ten napęd siada i zaczyna się utrata złudzeń.
– Warto znaleźć grupę ludzi, która przeżyła to samo, ma podobne doświadczenia i może się nimi dzielić – mówi Kinga Białek. – Stąd pomysł stworzenia działającej przy Fundacji Sto Pociech grupy samopomocowej reemigrantów Powroty. Na początku nieformalnej, prowadzonej przez grupę powracających mam. Od ubiegłego roku z dofinansowaniem MSZ, a teraz Senatu.
Niestety, z przyczyn finansowych (otrzymała 40 proc. wnioskowanej propozycji) w realu dostępnej dla powracających przede wszystkim do Warszawy i okolic. Reemigranci z pozostałej części kraju muszą się zadowolić wersją online albo poradami telefonicznymi. – Najtrudniej pomóc tym, których celem był najpierw wyjazd, potem znalezienie pracy, a na końcu zjechanie do kraju – dodaje Sylwia Bartczak.
Pieniądze topnieją, związki z dziećmi rozpadły się za sprawą odległości, rodzina podsyca poczucie przegranej. Młodzi, którzy, wyjeżdżając za granicę, tracą wsparcie psychiczne bliskich, często uciekają w alkohol czy narkotyki, które, w zatłoczonych pokoikach wynajmowanych przez kilku Polaków, mają pomóc na emigrancki spleen. Potem zamieni się to w sposób na radzenie sobie z powrotem, aby wreszcie stać się „zwyczajnym, polskim nałogiem”.
Złączym się z narodem
Najbardziej nasłonecznione miejsce w Polsce nie pomogło Dąbrowskim w zwalczeniu spleenu reemigranckiego. Po kilku miesiącach siedzenia w miejscu i liczenia topniejących pieniędzy zaczęli się wzajemnie obwiniać. On krzyczał, że gdyby utrzymywała kontakty z Polonią, dziś nie mieliby takich problemów ze zrozumieniem rodaków. Ona oskarżała go o zły wybór doradców unijnych, zawodowych, wreszcie projektanta karczmy weselnej, górala, który zapewniał, że ma najlepsze stawki, a okazał się najdroższy.
Dzieci też żarły się między sobą i kolegami, którzy przezywali ich Angolami albo pieprzonymi emigrantami. – Jak się nie podoba, to wracajcie, skąd przyjechaliście – mówili, wystawiając do góry środkowy palec.
Szczególnie pod górkę miał starszy syn, który mimo powtarzania klasy miał kłopoty z czytaniem i kiedy czegoś nie rozumiał, zadawał pytania po walijsku (w tym języku porozumiewał się ze swoim przyjacielem ze szkoły). Obaj synowie chodzili na tzw. douczki z polskiego. Z pięciu obowiązkowych godzin szkoła zapewniła trzy. Siedzieli w szkolnej świetlicy, pani od wf. czytała im książki dla sześciolatków, w jednym rogu sali koledzy grali w ping-ponga, w drugim odrabiali lekcje.
Nie wiadomo, ile z prawie 60 tys. dzieci polskich emigrantów uczących się za granicą wróci do kraju. Jeśli, jak dzieci Dąbrowskich, trafią do szkoły publicznej, a nie wciąż elitarnych szkół dwujęzycznych, zderzą się z kompletnie nieprzygotowaną na ich pojawienie się kadrą i brakiem środków na szkolnych asystentów kulturowych, powszechnych np. w Wielkiej Brytanii. Państwo zatroszczy się o nich w stopniu znikomym: zrzucając na gminy obowiązek organizowania w szkołach dodatkowych, bezpłatnych lekcji języka polskiego w formie zajęć indywidualnych albo grupowych.
Jak zauważa Małgorzata Niewodowska, dyrektor Specjalistycznej Poradni dla Dzieci z Niepowodzeniami Edukacyjnymi w Krakowie, w prawie oświatowym nie ma jednak zapisu, kto może prowadzić te zajęcia. – Powinien to być nauczyciel języka polskiego jako obcego, a nie polonista czy anglista, którzy nie są przygotowani mentalnie, metodycznie i merytorycznie do pracy z takim dzieckiem – mówi Niewodowska.
Tymczasem dzieci, które mają za sobą naukę np. w szkole włoskiej, przechodzą do polskiej z włoskimi metodami nauki czytania. Czyli tam sylabizowały, a tu muszą przejść na głoskowanie. Te, które zaczynały edukację w Wielkiej Brytanii, nie tylko muszą po raz kolejny przerobić podstawy (jeśli poszły tam do szkoły w ustawowym wieku 4,5 roku), ale też nauczyć się nieistotnej w Anglii kaligrafii.
Starsi – co wynika z badań prof. Haliny Grzymały-Moszczyńskiej, koordynatorki projektu (Nie)łatwe powroty – mają kłopot ze słownictwem przedmiotowym. Nie rozumieją znaczenia takich słów, jak dynastia, powstanie, suma, iloczyn, iloraz. Wracają ze szkoły angielskiej z zaszczepionym zainteresowaniem epoką wiktoriańską, która w Polsce podczas nauki historii jest traktowana drugorzędnie. Do tego dochodzą problemy ze zrozumieniem, dlaczego w polskiej szkole dzieci ściągają? Dlaczego skarżą na siebie do nauczycieli? Ale przede wszystkim – dlaczego muszą się uczyć np. gramatyki języka angielskiego czy niemieckiego, mimo że był to ich pierwszy język?
Z obserwacji prof. Grzymały-Moszczyńskiej wynika, że nauczyciele nie potrafią wykorzystać potencjału językowego dzieci reemigrantów. Najczęściej zwalniają je z lekcji języka, nie angażują podczas lekcji, które zahaczałyby o historię czy literaturę kraju, w którym wyrastały. W efekcie ich potencjał topnieje. Pojawiają się kłopoty w szkole. Dziecko trafia do poradni pedagogicznej. Która – co również zauważa Małgorzata Niewodowska – nie jest zazwyczaj przygotowana do diagnostyki dzieci dwujęzycznych. Ta powinna być neutralna kulturowo, przeprowadzana z użyciem testów niewerbalnych, przez specjalistów zajmujących się problemem dwujęzyczności – a nie jest. Krakowska poradnia dla dzieci z niepowodzeniami edukacyjnymi zatrudnia takich specjalistów, jako jedyna z kraju współpracuje też ze studentami psychologii, wolontariuszami z Rosji, Ukrainy, Niemiec, Hiszpanii czy Chin. Na polskiej prowincji można o takim wsparciu tylko pomarzyć.
Dąbrowscy po dwóch latach przestali marzyć, że wreszcie poczują się w Polsce u siebie. I pewnie nadal mieszkaliby w wynajętym domu w najbardziej nasłonecznionym miejscu w Polsce, gdyby nie skargi na ich starszego syna. Wybił zęby koledze z klasy, odmówił chodzenia na douczki, kopnął nauczycielkę. – Nic nie rozumiecie! – krzyczał po walijsku, kiedy Dąbrowscy zarzucali, że narobił im wstydu. Dlatego Dąbrowscy znów pakują kartony. Jadą do USA. Stamtąd trudniej wrócić.