Jeden film prasy nie uratuje
Kulisy pracy dziennikarzy śledczych w USA. Co zmienił „Spotlight”?
Poniższy wywiad ukazał się w magazynie „Press”.
Maria Deptuła: – Po nakręceniu filmu „Spotlight” i obsypaniu go nagrodami członkowie prawdziwego Spotlight – czyli zespołu dziennikarzy śledczych w „The Boston Globe” – stali się już celebrytami?
Sacha Pfeiffer: – Z pewnością odczuliśmy, czym jest siła Hollywood. Gdy 14 lat temu pisaliśmy nasze teksty dotyczące molestowania seksualnego dzieci przez kler katolicki w archidiecezji w Bostonie, zyskały one rozgłos w Stanach Zjednoczonych, a także poza – ale reakcje związane z dystrybucją filmu przerosły nasze wyobrażenia. Teraz docierają do nas echa i komentarze dosłownie z całego świata. Otrzymujemy informacje zarówno od dziennikarzy, jak i od kolejnych ofiar molestowania. To niesamowite.
Zawsze uważałam się za introwertyczkę, chroniłam własną prywatność. W 2008 roku opuściłam „The Boston Globe” i przez siedem lat pracowałam dla National Public Radio w Bostonie. Wtedy doświadczyłam, czym jest siła głosu w radiu. Odkryłam, że nawet jeśli historia, którą mamy do opowiedzenia, nie jest tak bardzo ważna jak w przypadku tematów, nad którymi pracowaliśmy w gazetach, ludzie często reagowali bardziej, ponieważ słyszeli nasz głos. Obraz i dźwięk powodują, że odbiorcy zwracają większą uwagę na nasze historie, niż kiedy czytają o tym w gazetach.
Czy taki rozgłos jest dobry dla dziennikarza, szczególnie śledczego? Kiedyś trzeba będzie wrócić do normalnego pisania…
Miałam i mam obawy przed powrotem do normalnego życia. Pracując jako dziennikarze, nie szukamy rozgłosu. Usłyszenie naszego nazwiska przez telefon nie powinno uruchamiać alarmu w głowie naszego rozmówcy. Po wielu miesiącach spędzonych przy produkcji i promocji filmu próbuję teraz wrócić do normalnej pracy – i zastanawiam się, jak rozmawiać z ludźmi bez wzbudzania w nich niepokoju. Bycie rozpoznawalnym dziennikarzem ma swoje zalety, ale i wady.
Nie była Pani entuzjastką pomysłu nakręcenia filmu o Waszej pracy w Spotlight.
Byłam wręcz przeciwniczką powstania „Spotlight”, bo obawiałam się, co z tego tematu zrobi Hollywood. Bałam się powielania stereotypów, dołączania do filmu wątków erotycznych, które miałyby uatrakcyjnić produkcję. Bałam się też ingerencji w nasze prywatne życie. Tymczasem mieliśmy okazję pracować z najmądrzejszymi i najbardziej konsekwentnymi ludźmi z Hollywood. Na każdym etapie byliśmy włączeni w proces tworzenia filmu. Pracowaliśmy nad każdym szczegółem. Z aktorami ćwiczyliśmy sceny przeprowadzania wywiadów. Rachel McAdams, która odtwarzała moją postać, musiała przesłuchać moje nagrania radiowe, by nauczyć się sposobu zadawania przeze mnie pytań. Reżyser i scenarzysta – Tom McCarthy i Josh Singer – kazali nam bez przerwy czytać scenariusz i sprawdzać, czy nie ma w nim błędów rzeczowych bądź dialogów, które nic nie wnoszą. Potem zaprosili nas do pojawiania się na planie tak często, jak tylko chcieliśmy. Udzielaliśmy rad i wszędzie wtrącaliśmy nasze trzy grosze. Cały czas zmienialiśmy dialogi i scenariusz.
Jak daleko sięgały Wasze ingerencje?
Dotyczyły nawet tego, co na ekranie powinni jeść i pić dziennikarze. To były niekiedy szczegóły, ale efekt autentyczności się kumulował. W rezultacie uzyskaliśmy prawdziwy obraz tego, jak funkcjonuje gazeta codzienna, a sam film czasami przypomina bardziej film dokumentalny niż fabularny. Oczywiście skróty były konieczne. W końcu trzeba było zmieścić w dwóch godzinach opowiadanie o wielomiesięcznym śledztwie. W filmie jest na przykład scena powstawania bazy danych dotyczących księży. Posługujemy się spisem parafii, by zaznaczyć te kościoły, w których stwierdzono przypadki molestowania dzieci. W realu było to trzy i pół tygodnia nudnego zbierania materiałów – w filmie trwa to zaledwie dwie minuty. Są też sceny przeniesione na pole golfowe, do taniej restauracji lub do baru. Może w realnym życiu te właśnie wywiady zostały przeprowadzone telefonicznie, ale pokazywanie przez dwie godziny ludzi mówiących przez telefon byłoby nie do zniesienia.
Spotlight to dział śledczy, ale to, że w ogóle zajęliście się tematem molestowania przez księży, było jednak sprawą przypadku.
Tak. Był 2001 rok, funkcję redaktora naczelnego „The Boston Globe” objął akurat Marty Baron. Już pierwszego dnia jego pracy jeden z naszych komentatorów napisał artykuł o byłym księdzu Johnie Geoghanie, którego proces kryminalny miał się właśnie rozpocząć, ale wszystkie dokumenty zostały utajnione. O molestowanie oskarżyło go kilkadziesiąt osób. Marty przyjechał z Florydy, gdzie przepisy dotyczące udostępniania danych sądowych są dużo bardziej liberalne. Nie rozumiał, dlaczego dokumenty sądowe w tak ważnej sprawie są utajnione. Zapytał nas, dlaczego nie można otrzymać dostępu do tych materiałów. Gdy wyjaśniliśmy, kazał nam się jednak temu przyjrzeć. A jeśli nowy szef wydaje ci pierwszego dnia takie polecenie, to lepiej go posłuchać.
Kiedy zrozumieliście, że trafiliście na naprawdę duży temat?
Na początku sądziliśmy, że to temat jak każdy inny. Wszędzie dokoła księża opowiadali, że liczba kapłanów molestujących dzieci jest stosunkowo niewielka. Może jeden lub dwóch działających w pojedynkę. Kiedy się rozejrzeliśmy, okazało się, że jest ich w Massachusetts sześciu lub siedmiu, co wydało nam się już dużą liczbą. Potem był ich tuzin, potem dwudziestu, aż przyszedł szok spowodowany faktem, że im bardziej badamy problem, tym wydawał się on głębszy i szerzej rozpowszechniony.
Najtrudniejsze było zdobycie dostępu do utajnionych dokumentów ze spraw załatwianych drogą ugody – to zabrało prawnikom siedem miesięcy. Ich otwarcie było szokiem. Szczególnie listy od rodziców z lat 60. i 70. o treści: „Ksiądz dopuścił się molestowania mojego dziecka, musicie coś z tym zrobić”. Kiedy je czytaliśmy, zrozumieliśmy, że Kościół ignorował skargi i starał się zamieść sprawę pod dywan.
Gdy opublikowaliśmy nasz pierwszy artykuł dotyczący skali molestowania, byliśmy przekonani, że w archidiecezji bostońskiej jest co najmniej 70 księży, którym przedstawiono wiarygodne oskarżenia o molestowanie seksualne dzieci. W ciągu roku liczba wzrosła do setek! Potem zaczęły napływać informacje z innych diecezji i okazało się, że problem dotyczy całego kraju. A już po nakręceniu „Spotlight” wyszło na jaw, że także wszędzie tam na świecie, gdzie dziennikarze zajęli się tym tematem.
Nie zarzucano Wam niezrozumienia tematu i specyfiki Kościoła?
Wszyscy biorący udział w dochodzeniu zostali wychowani w wierze katolickiej. Nie wszyscy co prawda chodzili do kościoła, ale mieli katolickie korzenie. To pomogło nam w lepszym opisywaniu całej historii, ponieważ rozumieliśmy specyfikę Kościoła w Bostonie. Gdybyśmy byli z innego miasta lub innego wyznania, nie rozumielibyśmy, jakim wyróżnieniem było na przykład wysłanie małego chłopca na wyjazd na narty razem z księdzem. A my to rozumieliśmy.
Z drugiej strony, opisywanie takiej historii, gdy jest się katolikiem, choć niepraktykującym, musiało być niełatwe.
Tak. Rozumieliśmy, na co się porywamy i że mamy do czynienia z ogromną instytucją. Spodziewaliśmy się protestów i pikiet pod redakcją. Wiedzieliśmy też, że to, co opublikujemy, musi być napisane dobrze. Ale ku naszemu zaskoczeniu nie było protestów i pikiet. Gdy czytelnicy przeczytali nasze teksty, zdali sobie sprawę, że nie można karać posłańca za przynoszenie złych wiadomości. Tak wielu ludzi uważało, że to, co zrobił Kościół, jest naganne, że cały gniew powinien być zwrócony na tę instytucję, nie na nas.
W filmie jest scena, gdy puka Pani do domu starego księdza, on wychodzi i przyznaje się do molestowania dzieci, zastrzegając, że nie gwałcił. Rozmowę stanowczo przerywa siostra kapłana i zamyka Pani drzwi przed nosem. Czy taką spontaniczną wypowiedź księdza, zaskoczonego od progu pytaniem, można było zacytować jako dowód w tekście? W Polsce dziennikarz musiałby mieć jego oświadczenie na piśmie, żeby potem obronić to w sądzie.
U nas, jeśli coś zostało powiedziane dziennikarzowi świadomie i on the record, nie ma takiego obowiązku. Przy zbieraniu dowodów cały czas pracowaliśmy blisko z prawnikami. Często konsultowaliśmy z nimi nasze publikacje. Za ich pośrednictwem domagaliśmy się otwarcia utajnionej dokumentacji dotyczącej spraw załatwianych polubownie.
Czy to prawda, że całe dziennikarskie śledztwo związane ze skandalami w archidiecezji bostońskiej kosztowało około miliona dolarów?
O takiej sumie też słyszałam. Myślę, że jest trochę przesadzona – że obejmuje na przykład wynagrodzenia dla pracowników gazety, którzy i tak w tym czasie musieliby pracować. Tę sumę można by było uznać za prawdziwą, gdyby uwzględnić wszystkie wypłaty dla zaangażowanego personelu w ciągu półtora roku.
Odczuwacie już, że po tym sukcesie Spotlight wzrosły oczekiwania wobec zespołu?
Zarówno wobec nas, jak i wobec „The Boston Globe”. To także może być powodem do obaw. Pracuję znów w tej gazecie, ale już nie w zespole Spotlight, którego skład zmienia się co kilka lat, ponieważ władze gazety wymagają od dziennikarzy sporych poświęceń i chcą tam utrzymać system zmianowy, by uniknąć zjawiska wypalenia. Mam swobodę pisania na kilka tematów, do czego zresztą często dobieram dziennikarzy ze Spotlight. Tak było niedawno, gdy przygotowywaliśmy duży materiał o nadużyciach w radach nadzorczych.
Trzeba pamiętać, że film opowiada historię sprzed 12 lat. Przez cały ten czas pracowaliśmy, publikując wiele ważnych tekstów, które niekoniecznie zyskiwały ogólnokrajowy rozgłos. Teraz możemy odczuwać presję, że wszystko, co robimy, musi przynosić konkretny efekt i duży rozgłos. A to przecież nierealne, zwłaszcza biorąc pod uwagę kondycję prasy.
Lecz w Bostonie dziennikarstwo śledcze nie wypadło z łask wydawców?
Z pewnością sukces i rozgłos tamtego dziennikarskiego dochodzenia sprawił, że „The Boston Globe” zaczął poświęcać dużo więcej uwagi dziennikarstwu śledczemu. Zespół czterech reporterów powiększono do sześciu. Nawet przy cięciach w gazecie – która w tym samym czasie zamknęła przecież wszystkie biura zagraniczne i zrezygnowała z sekcji krajowej – wzmacniano dział reportażu śledczego, który jest tak silny jak nigdy dotąd. Zwiększono w nim zatrudnienie o 50 procent.
Z tym że jesteście raczej wyjątkiem niż regułą. Ile gazet w USA stać dziś na promowanie dziennikarstwa śledczego? Na zachodnim wybrzeżu to tylko „The Seattle Times”, kupiony przez miliardera Jeffa Bezosa „The Washington Post”, „The New York Times”, no i Wy…
To ważne pytanie. Nie znam dokładnych cyfr, ale liczba takich tytułów systematycznie maleje. Dziennikarstwo śledcze jest czasochłonne i drogie. Kiedy przychodzi czas cięć, gazety zwykle zaczynają od tego działu. Mam nadzieję, że ten film przypomni i wydawcom, i redaktorom, że ze wszystkich rzeczy, które powinni próbować ochronić przed zagładą, właśnie dziennikarstwo śledcze jest najważniejsze. To w końcu fundamentalna funkcja dziennikarstwa: przypominać o odpowiedzialności wpływowych ludzi i wpływowych instytucji za swoje czyny. To jest też lekcja z tego filmu – dzięki niemu możemy dostrzec konsekwencje tego, co może się stać, gdy jakaś organizacja znajdzie się poza kontrolą. Kościół katolicki był w Bostonie potężną i powszechnie akceptowaną instytucją, w której wierni nie zadawali trudnych pytań, nawet jeśli podejrzewali, że coś jest nie tak. Efekty: zrujnowano wiele ludzkich losów.
Jaka jest obecna kondycja „The Boston Globe”?
Jakieś trzy lata temu zostaliśmy kupieni przez Johna W. Henry’ego, właściciela klubu bejsbolowego Boston Red Sox. Do niego należą także brytyjski klub piłkarski Liverpool i zespół uczestniczący w wyścigach samochodowych Nascar, Roush Fenway Racing. To miliarder i dzięki temu – podobnie jak „The Washington Post” kupiony przez Jeffa Bezosa – należymy do gazet znajdujących się w rękach bardzo bogatych ludzi. Wcześniej naszym właścicielem był The New York Times Co. i pod koniec relacje między dwoma tytułami, delikatnie mówiąc, nie były najlepsze. To małżeństwo rozpadło się, byliśmy dla Nowego Jorku za drodzy w utrzymaniu i w końcu się nas pozbyli. Przejęcie naszej gazety przez Johna W. Henry’ego było najprawdopodobniej najlepszym scenariuszem z możliwych. Sytuacja gazety jest dziś dużo stabilniejsza.
Co to oznacza w praktyce?
Do tej pory nasz właściciel wykazuje wiele dobrej woli. Jak stwierdził, nie chce na gazecie tracić pieniędzy, ale też nie będzie na niej zarabiać. W dalszym ciągu mamy jednak zwolnienia i tniemy koszty. Nawet film i cały rozgłos, który mu towarzyszył, nie zmienił finansowej trajektorii gazety. To frustrujące. Jesteśmy ludźmi kochającymi ten biznes. To naprawdę fajny sposób zarabiania, coś, co daje sens życiu. Więc smutno jest patrzeć na finansowy upadek. Tak samo jak jestem zadowolona, że film przypomina o ważnej roli, jaką odgrywa prasa codzienna, tak mam świadomość, że to jej wcale nie uratuje. Po obejrzeniu „Spotlight” wielu ludzi mówiło, że chce zostać reporterami śledczymi. To miłe, ale nie jestem pewna, czy znajdzie się dla nich jakakolwiek praca. Inspirujące jest, że są ludzie, którzy kupują gazety, by wspierać tego rodzaju pracę. Efektem filmu może być pewien wzrost płatnej prenumeraty, choć nie jestem pewna, czy będzie wymierny.
Pozostaje jeszcze Internet, lecz jak rozumiem, nie ratuje sytuacji redakcji?
„The Boston Globe” wkłada wiele uwagi w rozwój wydań cyfrowych, ale ma jedynie 65 tysięcy płatnych prenumeratorów, podczas gdy „The New York Times” – ponad milion. Wiele jeszcze jest do zrobienia. Dochody z płatnej prenumeraty na pewno nie pokrywają strat spowodowanych odpływem reklamodawców z papierowego wydania.
O Pani warsztacie prowadzenia rozmów z ludźmi koledzy piszą żartobliwie, że jest Pani w stanie przekonać nawet psa, by dobrowolnie wyszedł ze sklepu mięsnego... Wciąż bawi Panią praca reportera?
Lubię zadawać ludziom pytania. Non stop szukam dobrych tematów. Często w „The Boston Globe” przyglądamy się szczególnie instytucjom, którym do tej pory media nie poświęcały uwagi. Po sukcesie „Spotlight” powoli kończy się dla mnie życie między dwoma światami: gazetą i Hollywood. Czas wracać do pracy.
Sacha Pfeiffer – dziennikarka „The Boston Globe”. W 2001 roku należała do działu śledczego Spotlight tej gazety, który pracował nad sprawą molestowania dzieci przez księży w archidiecezji bostońskiej. W 2003 roku za cykl materiałów na ten temat reporterzy „The Boston Globe” otrzymali Nagrodę Pulitzera. Pfeiffer odeszła w 2008 roku z gazety i przez siedem lat pracowała dla National Public Radio w Bostonie, prowadząc tam własne audycje – otrzymała za nie Nagrodę Edwarda R. Murrowa. Wróciła do „The Boston Globe” w ub.r., teraz zajmuje się działalnością organizacji pozarządowych i charytatywnych.