Artykuł w wersji audio
Wokół rodziny i dzieci rozgrywa się jeden z fundamentalnych konfliktów współczesności: między konserwatywną i liberalną wizją świata. Po którejkolwiek ze stron światopoglądowych człowiek się sytuuje, przyznać musi, że dzieci są nasze – rodziców, ale i po trosze społeczne, a nawet państwowe. Chcąc nie chcąc, dzieli się bowiem rodzic tym specyficznym rodzajem posiadania, podporządkowując się regułom prawnym i obyczajom swej epoki i środowiska, przyjmując pewne sposoby postępowania za normy wychowawcze. Nawet rodzicielskie ambicje i oczekiwania wobec dzieci są przycinane do tego, co uznawane jest za porządne życie albo pożądany model życiowego sukcesu. Tyle że każda strona tę prywatno-państwową naturę rodzicielstwa rozumie inaczej, czasem wręcz odmiennie.
Mieć? Bić?
– W Polsce postępuje polaryzacja modelu rodziny, poglądów na jej temat – mówi dr Małgorzata Sikorska z UW. – Kiedy kilka lat temu pisałam książkę „Nowa matka, nowy ojciec, nowe dziecko”, wyciągałam dość naiwny wniosek, że partnerskie wzory nowej rodziny z młodej klasy wielkomiejskiej powoli będą rozprzestrzeniać się na całe społeczeństwo. Teraz powiedziałabym: istnieje klasa wielkomiejska i istnieje cała reszta. Ta „reszta” w życiu stosuje przeważnie tzw. model mieszany: kobieta pracuje zawodowo i ciągnie cały domowy kram z pieluchami, garami, praniem, szorowaniem itd. (tylko zakupy stają się męskim zajęciem). Wieloletnia konfrontacja opcji liberalnej i konserwatywnej właśnie tę konserwatywną, patriarchalną umocniła.
W minionych latach polami najgorętszych konfliktów były dwie kwestie: przerywania ciąży i bicia dzieci. Dr Małgorzata Sikorska przebieg tych starć oraz zmian w opinii społecznej, jakie następowały pod ich wpływem, wnikliwie zanalizowała w eseju „Czyje są dzieci” („Socjologia uspołecznienia”, praca zbiorowa, dedykowana prof. Mirosławie Marody, Scholar 2015; dziękujemy za użyczenie tytułu). Charakterystyczne, że identyfikując głównych aktorów owego dyskursu, autorka ze stroną konserwatywną nie miała najmniejszych problemów: to politycy PiS, część posłów PSL i PO, niemal jednogłośnie przedstawiciele Kościoła katolickiego, działacze niektórych organizacji zajmujących się sprawami rodzin (np. Fundacji Rzecznik Praw Rodziców Elbanowskich) czy Związku Dużych Rodzin Trzy Plus.
A strona liberalna? Na pewno nie sposób utożsamiać jej z liberałami w sensie politycznym czy ekonomicznym, z rządzącą przez osiem lat koalicją – tam nigdy nie było ani determinacji, ani jednomyślności w sprawach społeczno-obyczajowych. To rozsypana i w gruncie rzeczy niewielka siła: garstka feministek, trochę organizacji pozarządowych w rodzaju Federacji na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, okazjonalnie Kongres Kobiet, Rzecznik Praw Dziecka (wtedy gdy funkcję sprawował liberał), eksperci ze środowisk naukowych: psycholodzy, pedagodzy, socjolodzy, rozmaite internetowe fora zwane parentingowymi.
Na czym owo zderzenie racji polega? Najkrócej: to, co dla liberałów powinno być najbardziej prywatną, intymną decyzją – mieć czy nie mieć dziecka, dla konserwatywnej jest kwestią, w którą państwo powinno wejść z całą stanowczością. To, co dla konserwatystów jest normą wychowawczą – klaps, a nawet lanie, dla liberałów – podłym nadużyciem władzy, wymagającym niezwłocznej interwencji państwowej.
Jak owo zderzenie przebiegało? Choć jeszcze w 1993 r. udało się przyjąć tzw. kompromisową ustawę aborcyjną (jedną z najbardziej restrykcyjnych na świecie), a w 2010 r. ustawowo zakazać katowania dzieci, to cały czas strona konserwatywna utrzymywała miażdżącą przewagę retoryczną. Posłowie PiS i ugrupowań prawicowych strzelali z najcięższych dział moralnych. Przerywanie ciąży po prostu nazwano zbrodnią. A zakaz bicia dzieci? „Wprowadzeniem konia trojańskiego między rodziców i dzieci” (Tadeusz Cymański). Darto narodowe szaty: „Rodzina to jest świętość i ręce precz od świętej rodziny polskiej!” (Stanisław Kogut); „Ja sobie nie życzę, żeby ktokolwiek mnie wyzwalał z mojej tradycji, i z mojej kultury, i z historii mojego narodu” (Marzena Wróbel). No i straszono: „Możliwa będzie konfiskata potomstwa” (Anna Sobecka). Jakże słabo wobec tych zaklęć i histerii brzmiała liberalna defensywa Marka Michalaka, rzecznika praw dziecka, że jeśli dojdzie do interwencji, to przecież tylko przeciw domowym oprawcom i katom, a nie porządnym obywatelom.
Społeczne efekty tych starć? „Od 1993 r. – pisze dr Sikorska – systematycznie zmniejsza się społeczne przyzwolenie na przerywanie ciąży i w społecznej percepcji zaostrzeniu ulegają warunki, w których aborcja powinna być dopuszczalna”. Np. między 1992 a 2012 r. o 31 proc. spadła akceptacja dla przerywania ciąży z powodów złej sytuacji materialnej kobiety. Dziś co piąty Polak nie dopuszcza tego zabiegu z powodu stwierdzonego upośledzenia płodu, choć (jeszcze) jest to dozwolone. Co do bicia – też niewiele się zmienia. Ćwierć wieku temu 60 proc. Polaków akceptowało klapsy, 36 proc. lanie. Teraz 61 proc. wciąż uważa za normę klapsy, 28 proc. rości sobie prawo do sprawienia dziecku regularnego łomotu. Prawie jedna trzecia Polaków nie wie, że jest to ustawowo zakazane (badania CBOS). Sądy wiele takich spraw umarzają, posługując się zręczną formułą „pozaustawowego kontratypu dozwolonego karcenia małoletnich”.
Jak powiada dr Sikorska, dziecko w Polsce należy do rodziny, ale określonej: – Rodziny sprywatyzowanej, ale nie zindywidualizowanej. Rodziny dobrej, bo polskiej. Na tym tle widać kolejne oddawane stopniowo przez liberałów pola.
Komu odbierać
Jedną z najświeższych batalii jest ta wokół „odbierania dzieci z biedy”. Jeśli rzeczywiście coś takiego miewa miejsce, jest skrajną bezdusznością, przejawem nie tyle nadaktywności, ile biurokratycznej patologii państwa. Ale konserwatyści sprowadzili znów stronę liberalną do defensywy. Zbigniew Ziobro jeszcze zimą ogłosił, że w 2015 r. stwierdzono 61 takich przypadków. Monitowany o konkrety milczy. Dorota Hildenbrad-Mrowiec, prezes Stowarzyszenia Sądów Rodzinnych, broni się, że nie było ani jednego takiego incydentu. RPD informuje, że nie dostał ani jednej tego typu skargi. NIK i RPD skontrolowali 341 przypadków, gdy dzieci z rodziny trafiały do tzw. opieki instytucjonalnej – ani jednego z samej biedy. Owszem, bieda materialna wchodzi w grę niemal zawsze jako nieodłączna towarzyszka nieudolności i tzw. wyuczonej bezradności rodziców, nierzadko przemocy, zwykłego głodu i brudu.
Problem w tym, że polski system opieki nad rodziną od lat pogrąża się w odbieraniu. 20 lat temu POLITYKA prowadziła akcję „Zamknijmy domy dziecka”, świadomie wkładając kij w mrowisko i zbierając spodziewane gromy z lewa i prawa, ale w końcu wieńcząc ją listem intencyjnym, pod którym podpisali się uczeni i działacze społeczni, ówczesna prezydentowa i księża. W przekonaniu, że dla każdego dziecka każde „odebranie” jest tragedią. I niezasłużoną nagrodą dla nieudolnych, złych rodziców, zwalniającą ich z obowiązku naprawy i wzięcia odpowiedzialności za tych, których powołali na świat. Dziś znalezienie sygnatariuszy dla takiego wyznania wiary w lepszą przyszłość byłoby na pewno trudniejsze.
System rodzin zastępczych, interwencyjnych, wspierających – zanim na dobre się wykluł – został przytłoczony przez kilka głośnych historii, przede wszystkim przez zbrodnię na kilkulatkach Klaudii i Kacprze, zakatowanych przez dwoje sadystów z Pucka. Strona konserwatywna służy mediom łzawymi opowieściami o „dzieciątkach” z okien życia, niepomna ostrzeżeń formułowanych jeszcze na początku XX w., że bezpowrotne odarcie człowieka z tożsamości na początku życia może w dorosłości zaowocować dramatem psychicznym. Umacnia się stereotyp, że w każdym przypadku najlepsza jest adopcja. Błyskawiczna. Bo przecież polska rodzina jest dobra z definicji, a matce adopcyjnej wystarczy naturalne dla kobiety „powołanie do macierzyństwa”. Otóż, nie. Adopcja jest emocjonalnie bardzo trudnym wyzwaniem; wymaga wsparcia, niekiedy stałej asysty.
Ale ponieważ neoliberalne państwo nie bardzo miało głowę i chęć płacenia za takie (i inne) subtelności, więc umocnił się – dla świętego spokoju wszystkich – system bidulowy. Dziś pod opiekę państwa trafia 15 tys. dzieci rocznie. Dwa razy więcej niż w 1990 r. Przekonania, że nie powinno tam trafić żadne, prawie już nikt nie broni.
Kiedy zabierać spod spódnicy
Brak determinacji towarzyszył też ponurej wojnie o sześciolatki. Konserwatyści społeczeństwo przekonali: przed samymi wyborami parlamentarnymi 2015 r. 80 proc. uznawało, że one w szkole zginą, że stanie się im tam niepowetowana krzywda. Znamienne, że spór początkowo skupiony na rozmiarach toalet czy dywanach w kącikach zabaw eskalował ku całkowitej krytyce szkoły jako instytucji właściwej dla tak małych dzieci.
Rządzący przez osiem lat skupiali się na czysto technicznych aspektach całej operacji, gdy tymczasem konserwatywna ofensywa znów prowadziła ostry ostrzał moralny, strasząc zwyczajowo niszczeniem rodziny. W bitewnym zgiełku kompletnie zapodziało się koronne uzasadnienie dla tej reformy: im wcześniej dzieciom wyrówna się szanse intelektualne, emocjonalne, społeczne, tym lepsza perspektywa wydobycia ich ze środowisk o niższym kapitale kulturowym, wykluczonych. Ale liberałowie się z tym przekazem nie przebili.
Przebiła się natomiast przesadzona wizja polskiej szkoły jako łodzi, która utraciła sterowność. Na której panuje chaos, bo nikt nie potrafi zapanować nad rozwydrzoną, pozbawioną sterników młodzieżą. Remedium skutecznie podsunęła strona konserwatywna: jedyne, czego szkole potrzeba, to dyscypliny. Narzędzi jej sprawowania. Prawa wymierzania kar. Czytelnej hierarchii. Podporządkowania nauczyciela państwu, a ucznia nauczycielowi. Przywrócenia szkoły prowadzonej twardą ręką.
Liberałowie znów zapomnieli własnego języka w gardle. Za cicho mówili, że cywilizacja wymaga nowego pomysłu na szkołę. Że dzieci choćby tylko z racji usieciowienia mają dziś z jednej strony łatwiejszy dostęp do informacji, a z drugiej coraz większe problemy z ich selekcją. A także ze skupieniem uwagi. Oraz z uznaniem jakiegokolwiek autorytetu tylko i wyłącznie z powodów instytucjonalnych.
Gorzej, strona liberalna zwątpiła w swoje własne wysiłki konstruowania tej nowej szkoły. W szkołach niepaństwowych uczy się kilka procent wszystkich dzieci. Wiele z przedsięwzięć ambitnych, eksperymentujących zamieniło się w zwykły biznes. No bo skoro życie ma polegać na morderczym wyścigu do kariery i posiadania, skoro wszystko – nauczyciele, uczniowie, placówki – podlega obsesyjnemu testowaniu, przeliczaniu na punkty, rankingowaniu, to, do diabła, przestańmy gadać o jakiejś szczytnej idei szkoły społecznej, współpracującej z rodzicami, wychowującej do demokracji, tolerancji, edukującej obywatelsko, etycznie, seksualnie itd. Mrzonki. Szkoła ma być skuteczna. Jak firma właśnie: płacę i wymagam.
Czy to wszystko wina rodziców, bo zrobili się roszczeniowi i konfliktowi? Zawsze zdarzali się wywiadówkowi awanturnicy. I lizusi wiecznie zbierający na prezenciki dla grona. I konformiści, którzy na wszystko, co szkoła proponuje, pokornie się godzą – co znowu nie jest takie dziwne, bo przecież „nie ma co narażać dzieciaka”. Teraz rodzice staną wobec naprawdę poważnego egzaminu swoich postaw wobec szkoły.
Do czego wychowywać
Rządzący nie ukrywają ani intelektualnego, ani ideologicznego celu, jakiemu ma ona służyć. Ma wychować Prawdziwego Polaka. Patriotę obeznanego w głównych mitach i symbolach narodowych, wiernego narodowej, chrześcijańskiej tradycji. Pocieszające, że jeśli szkoła przegnie, pójdzie w stronę indoktrynacji i akademijnej pompy – młodzież sama to odrzuci. Niepokojące, że w deklaracjach chodzi o coś więcej niż nadanie edukacji owego biało-czerwono-rekolekcyjnego sztafażu. Przyświeca bowiem zapowiadanej oświatowej rewolucji (z napisaniem na nowo wszystkich programów szkolnych i podręczników włącznie) zamiar kształtowania człowieka zdyscyplinowanego, znającego swoje miejsce w hierarchii, szanującego starszych wiekiem i wyższych rangą. Wyzwolonego z lewactwa, ideologii gender, bezstresowego wychowania, poprawności politycznej i paru innych „bzdur”. Te pojęcia w publicystyce konserwatywnej zostały już dawno wypaczone i ośmieszone; używane są wyłącznie z sarkastyczną intencją.
Wszystko to nie znaczy, że nie ma żadnych punktów stycznych między konserwatywną i liberalną opcją wychowawczą. Na łamach poczytnej „Niedzieli” ks. Ryszard K. Winiarski podaje listę najpoważniejszych błędów wychowawczych popełnianych przez współczesnych rodziców, m.in.: nieobecność, wychowywanie przez rzeczy, psychiczne poniżanie. Nie sposób oponować. Problem, jakie autor wyciąga wnioski. „Coraz więcej ojców i matek – pisze – chcąc być nowoczesnymi i oryginalnymi, pozwala dzieciom na spoufalanie się, bycie kumplem, koleżanką. Nic głupszego nie można zafundować sobie i dziecku. Proces uzgadniania decyzji, np. prezentu pod choinkę, w istocie jest oddawaniem inicjatywy i prawa głosu istocie, która nie ma pojęcia o zarabianiu i wydawaniu pieniędzy. Spoufalanie się jest próbą demokratyzacji wspólnoty, która od zawsze była hierarchiczna. W takim domu musi dojść do polaryzacji, rozproszenia ośrodka władzy. Dzieci z takich domów nie słuchają nikogo: przedszkolanki, nauczyciela, katechety, dozorcy, policjanta. Stają się wyrocznią dla samych siebie. Nie uznają żadnego autorytetu nad sobą, nie znoszą posłuszeństwa. Poddani negacji wszystkiego i wszystkich, nadają się co najwyżej na anarchistów”.
Cóż, z dziecka, któremu nie stawia się granic i z którym nie rozmawia się o życiu (w tym o zarabianiu pieniędzy), może wyrosnąć człowiek życiowo nieporadny, roszczeniowy, egoistyczny, narcystyczny. Dla autora „Niedzieli” najgroźniejsze jest jednak to, że wyrośnie anarchista. Nieposłuszny.
Dziś ten konserwatywny przekaz dociera do polskiego społeczeństwa wieloma kanałami, zwłaszcza poprzez duchownych Kościoła katolickiego. „Rodzice, wychowując dzieci, powinni odwoływać się do tego, co ponadjednostkowe, a nawet ponadrodzinne: tradycji, historii, norm religijnych” – pisze w swym eseju dr Małgorzata Sikorska i dodaje: – To emanacja całej wizji życia społecznego czy – jak się teraz mówi – narodowego.
Na razie alternatywa liberalna jest mało atrakcyjna z dwóch powodów. Po pierwsze, neoliberalne państwo zostawiło dzieci i rodziców samym sobie. Agnieszka Graff w książce „Matka feministka” w 2014 r. pisała: „Żyjemy w społeczeństwie, które bezustannie deklaruje szacunek dla rodziny i macierzyństwa (…), ale jednocześnie organizuje ludziom życie zgodnie z indywidualistycznym założeniem, że jednostki są bytami odrębnymi i w pełni odpowiedzialnymi za siebie. Im bardziej osobno, tym lepiej. Relacja całkowitej zależności, sytuacja więzi totalnej jest w tym neoliberalnym społeczeństwie anomalią, skandalem. To dlatego matka małego dziecka, zwłaszcza matka samotna, staje się społecznie niewidzialna. Współczesna kultura ma jej do powiedzenia tylko tyle: urodziłaś dziecko – to twoja prywatna sprawa. Poświęć się dziecku, karm piersią, pracuj na pełnym etacie, rozwijaj się, inwestuj w rozwój dziecka. Nie zawracaj nam głowy swoimi potrzebami”.
Liberalnej alternatywie brakuje reprezentacji politycznej czy oparcia w silnym ruchu społecznym. Feministki skupiły się na problemie przerywania ciąży i prawach kobiet (parytety). Agnieszka Graff: „Mam poczucie, że w polskim feminizmie temat macierzyństwa budzi opór i zniecierpliwienie”. Wizji nowoczesnej, partnerskiej rodziny nikt z powagi swego urzędu czy pozycji politycznej nie broni, nie lansuje.
Aż dziw, że na przekór temu ta rodzina się kluje, zwłaszcza w wielkich miastach. Poszukuje wzorów, podpowiedzi, wykupuje poradniki psychologiczne, kręci się na forach parentingowych. Chce mieć dzieci odpowiedzialnie i kochająco. Wychowywać je mądrze, a nie – by użyć kolejnego ulubionego zwrotu konserwatystów – permisywnie.
Tej ewoluującej rodzinie w obliczu „dobrej zmiany” może być trudno. Ale w niej cała nadzieja. Ceną za 500+, którą to akcję propagandowo sprzedano jako wyraz troski i bezgranicznego zaufania wobec rodziny, jest oddanie państwu ogromnej władzy nad dziećmi, nad ich umysłami. Być może w najbliższym czasie, gdy np. zacznie się ujawnianie nowych podstaw programowych, czeka nas i o to batalia. Warto do niej stawać nie mniej gorąco niż za Trybunałem Konstytucyjnym czy przeciw łamaniu konstytucji.
No bo czyje są dzieci? Tak, dzieci należą do rodziców. Ale nie są niczyją własnością. Są ludźmi, nie zadatkami na ludzi. Nigdy dość przypominania tej liberalnej (?) prawdy. Można już malować transparenty.