Któregoś dnia żona Tomasza Janasa przewraca się pod blokiem na nierównym chodniku. Jest w zaawansowanej ciąży, więc trzeba szybko jechać do lekarza, żeby sprawdzić, czy z dzieckiem wszystko w porządku. Ale znów nie mogą wydostać się z garażu w nowoczesnym apartamentowcu: przejazd blokują samochody parkujące (byle jak) po horyzont. Teraz trzeba wybrać: albo wezwać karetkę (która i tak nie ma tu jak dotrzeć), albo poczekać, aż pracownicy okolicznych biur skończą pracę, odjadą do domów, a droga stanie się chwilowo przejezdna.
Tomasz z żoną mieszkają w Mordorze. Tak warszawiacy ochrzcili tę służewiecką dzielnicę. U Tolkiena Mordor był symboliczną krainą zła. W Warszawie – nowoczesność i prestiż, które miały być wizytówką Służewca, sięgają tylko do płotów okalających inwestycje. Za nimi ciche, szybkobieżne windy, kulturalna i dyskretna ochrona w dyżurkach za weneckimi lustrami, a przed: butelki po tanich piwach, porzucone przez bezdomnych ubrania, fekalia. Kaszmirowe płaszcze do zabłoconych butów trekkingowych – bo jakoś trzeba dostać się do pracy – i szpilki w reklamówce.
Mordor jest nieprawdopodobnie zapchany. 150 tys. pracujących tutaj okupuje jeden przystanek tramwajowy. Podobnie jak kilkanaście tysięcy mieszkańców wtłoczonych w „apartamenty” ustawione pomiędzy biurowcami. W godzinach szczytu ludzie nie mają szans zmieścić się do wagonu. Kilkanaście minut pieszo stąd zatrzymuje się kolejka. Dziesiątki client managerów i senior specialistów chodzą tymi torami do pracy, uskakując, jeśli z naprzeciwka jedzie pociąg – robiąc skrót i omijając błoto. Na facebookowym profilu „Mordor na Domaniewskiej” 96 tys. ludzi, z około 150 tys. pracujących tutaj, wymienia komentarze. „Jak w Ziemi Obiecanej”, „Jak apokalipsa”, „Jak uchodźcy.