Społeczeństwo

Excentryk

Życiowy optymizm Janusza Majewskiego

Janusz Majewski Janusz Majewski Maksymilian Rigamonti / Forum
Rozmowa z Januszem Majewskim o nowym filmie, pogodzie ducha, micie Lwowa oraz byciu reżyserem kiedyś i dziś.
Filmweb.pl/materiały prasowe

Artykuł w wersji audio

Zdzisław Pietrasik: – Do tytułu książki Włodzimierza Kowalewskiego „Excentrycy”, według której powstał scenariusz, dodał pan znaczący podtytuł „czyli po słonecznej stronie ulicy”.
Janusz Majewski: – „On the Sunny Side of the Street” to był mój ulubiony utwór w czasach młodzieńczej fascynacji jazzem. Powtarza się w filmie parę razy, także w finale, staje się czymś w rodzaju hymnu.

Odbierając w Gdyni prestiżową nagrodę, Srebrne Lwy, zaapelował pan do młodych twórców, by też przeszli na słoneczną stronę. Uważa pan, że chowają się w cieniu?
Naprawdę miałem dosyć. W ostatnich latach powstała u nas cała masa filmów o nieszczęściu. Polska na ekranie to kraj nieudaczników, meneli, a wokół nich brud i ubóstwo...

Jest też na ekranie inny kraj.
Oczywiście, i to piękny jak z reklamówki – w komediach romantycznych, niestety głupkowatych. Tam z kolei Polska to tylko apartamentowce, biurowce i podświetlony nocą most na Wiśle. Zabierając się do „Excentryków”, postanowiłem, i to z premedytacją, zrobić coś innego. U nas nie ma filmów muzycznych…

Nie pokazuje się też w ten sposób przeszłości.
Chciałem pokazać, ten wątek jest zresztą obecny w książce, że mimo politycznej opresji PRL ludzie starali się normalnie żyć, na przykład zbierając się i grając jazz. A przy okazji chciałem wyrazić moją nostalgiczną miłość do tej muzyki, no i do czasu, który minął.

Żył pan w lepszych i gorszych czasach, nigdy nie tracąc pogody ducha, co również widać w pańskich filmach. U nas to postawa rzadko spotykana.
Może to zasługa genów? Moją rodzinę mocno doświadczyła historia. Uszliśmy z naszego rodzinnego miasta z czterema walizeczkami i trzeba było wszystko zaczynać od początku. Mój ojciec, który we Lwowie był urzędnikiem wyższej rangi, po wojnie w Krakowie uczył w liceum zawodowym telekomunikacji, potem został dyrektorem szkoły, a kiedy umarł, na jego pogrzeb, a już był parę lat na emeryturze, przyszły tłumy uczniów, także tych, których już nie uczył. Mój ojciec był niezwykle pogodnym, prawym i dobrym człowiekiem. Starałem się go naśladować.

Pamięta pan wojnę?
Bardzo dobrze, miałem już przecież osiem lat. Pamiętam też nasze ostatnie rodzinne wakacje w Zaleszczykach nad Dniestrem, niedaleko Lwowa. Wspaniały, południowy klimat, winogrona, brzoskwinie tak soczyste, że podobnych już w życiu nie jadłem. Nastrój beztroski… 1 września miałem pójść do szkoły, do drugiej klasy, czekał przygotowany tornister i mundurek. Obudziła nas służąca, która wyszła po pieczywo i wróciła z wiadomością, że wybuchła wojna. Z naszego okna widać było doskonale panoramę miasta, mam do dziś ten obraz w oczach: nadciąga rój samolotów, nagle pojawia się pod nimi mnóstwo czarnych punktów, na co ja – i co mi potem przypominano – wykrzyknąłem: o, coś rzucają! To były bomby.

Czy jako jeden z ostatnich urodzonych w polskim Lwowie byłby pan w stanie wytłumaczyć młodym, na czym polega mit tego miasta?
Sam starałem się nie ulegać temu mitowi. Kiedy osiedliśmy w Krakowie, z moją siostrą strasznie naśmiewaliśmy się z rodziców, że oni ciągle wracają w myślach i w mowie do Lwowa, pielęgnują nawet ten słynny lwowski akcent. Nie byliśmy czuli na te sentymenty, gdyż po prostu byliśmy młodzi i głupi. Pojechałem pierwszy raz do Lwowa, kiedy kręciłem „Sprawę Gorgonowej”. Ze scenografem Allanem Starskim chcieliśmy przyjrzeć się oryginalnym miejscom, w których toczyły się wydarzenia, by znaleźć podobne w Polsce. Ale to jeszcze nie był przełomowy moment. W połowie lat 80. przyjechał do Warszawy jakiś amatorski zespół z Lublina, który w Sali Kongresowej dał koncert piosenek lwowskich. Byłem już po pięćdziesiątce, i w ogóle rzadko się wzruszam, raczej uciekam w szyderstwo i ironię, a teraz te piosenki wracały do mnie z głębi czasu. Poczułem, że mam w oczach łzy. Tak zaczął się mój powrót do Lwowa.

Od kilku lat tamtejszy polski konsulat urządza przegląd najnowszych polskich filmów, teraz za każdym razem mnie zapraszają w charakterze eksponatu. Niepostrzeżenie stałem się jednym z najstarszych polskich lwowiaków. A mit miasta? Cóż, powstał na bazie ogromnej nostalgii ludzi, którzy musieli go opuścić i nie mogą tego odżałować, bo był miastem wielkiej urody i klimatu, który tworzyło wiele narodowości żyjących razem przez wieki. Mury zostały, duch się ulotnił i już nie wrócił.

Często powtarza pan w wywiadach, że coś pan utracił, że czuje się pan wydziedziczony. Czy dlatego zawsze był pan trochę outsiderem, osobny i niezależny w życiu, ale też w swoich filmach?
Znalazł pan właściwe określenie, zresztą ta moja postawa ma literackie uzasadnienie. Otóż w latach 50., kiedy w Krakowie czułem się mimo wszystko gościem, natrafiłem na książkę pod tytułem „Outsider”. Zbiór esejów społeczno-politycznych tłumaczonych z angielskiego, co było wówczas rzadkością, ale prawdziwie groźny stalinizm dopiero się zaczynał. A może po prostu cenzura rzecz przepuściła, gdyż były tam lewicujące idee, autor był prawdopodobnie lewicowcem. Tak czy inaczej, książka bardzo mi się spodobała, zacząłem pozować na takiego outsiderka.

Jak to wyglądało?
Studiowałem wówczas w Krakowie architekturę, miałem czterech, pięciu najbliższych kolegów, łączył nas krój marynarek, krawaty amerykańskie, jakieś ciuchy z demobilu amerykańskiego, z paczek. Zaczęliśmy snobować się na Zachód. Jak na outsidera przystało, nie dałem się wciągać do żadnych kółek i organizacji.

Do ZMP chyba pan jednak należał?
Byłem przez krótki czas, na szczęście wkrótce nadszedł październik 1956 r.

Po studiach filmowych w Łodzi pozostał pan outsiderem. Jeszcze starsi koledzy przerabiali ostatnie „klasy” szkoły polskiej, jeszcze kino rozrachunkowe było w cenie, a pan zrobił komedię „Sublokator”. Tytuł też zresztą znaczący.
Świadomie pozostawałem na uboczu głównych nurtów, nie chciałem dać się zaszufladkować, być przypisanym do jednego gatunku, na przykład stać się specjalistą od komedii.

Ależ stał się pan specjalistą od komedii, dość przypomnieć „C.K. Dezerterów”.
Próbowałem różnych gatunków, robiłem filmy gatunkowe, choćby kryminały, chociaż nie było wówczas jeszcze takiego terminu w obiegu. To pewnie był też rodzaj jakiejś pychy we mnie. Nie dać się wciągać. Kino moralnego niepokoju na przykład…

Pamiętam festiwal w Gdańsku w 1979 r., kiedy to wybuchło kino moralnego niepokoju, Kijowski, Holland, Kieślowski, inni, rozgorączkowani, a pan pokazuje stylową „Lekcję martwego języka” według powieści Andrzeja Kuśniewicza…
Tak jakby na przekór, ni w pięć, ni w dziewięć.

Zresztą piękny film o umieraniu pewnego świata. Ale koledzy walczyli właśnie z systemem, borykali się z partią i cenzurą.
Otóż pana zaskoczę, też miałem perypetie z „Lekcją”, i to niemałe. Podczas kolaudacji uznano zgodnie, że film jest fantastyczny, wszyscy mi gratulowali, uznano więc, że można już pokazać go władzom.

Ministrowi kultury?
Wyżej. Nowe filmy polskie oglądał bowiem premier Piotr Jaroszewicz w towarzystwie małżonki. Oni dostali szału. Co to jest, co to ma znaczyć, taki eskapistyczny obraz za pieniądze podatnika? I po co pokazywać, że kiedyś w Polsce było tyle narodowości, skoro młodzież uczymy, że jesteśmy krajem ludowym i jednonarodowym. Zażądano pewnych zmian, z których jedna może dzisiaj wydawać się komiczna. Otóż w jednej ze scen pojawiał się rewolucjonista, który krzyczał: wojna skończona, niech żyje wolna Ukraina! Musiałem zrobić dubbing, i w nowej wersji rewolucjonista krzyczał: wojna skończona, wszyscy do mamy!

Eskapizm zarzucali panu także krytycy, wyznający zasadę, że kino musi być ostre, współczesne, zaangażowane.
Zgoda, takie powinno być, ale ja wybrałem inną drogę. Chciałem pokazywać urodę życia, także w jego przemijaniu, piękno w każdym szczególe scenograficznym, tymczasem recenzent po „Lokisie” napisał „Piękne puzderko puste w środku”. A ja wierzyłem, że tę pustkę widz potrafi wypełnić własnymi emocjami.

Wracając do relacji z władzą, ale też z odbiorcami, może należałoby dziś przypomnieć, kim właściwie był w PRL reżyser filmowy? Sprawowaliście władzę nad naszymi duszami, cieszyliście się ogromnym zaufaniem.
Władzę nad duszami czasem miewaliśmy, ważniejsza była jednak wielka swoboda finansowa, z jakiej korzystaliśmy…

Proszę to powtórzyć.
Tak, proszę pana, reżyser w PRL miał wielką swobodę finansową. Scenariusz mógł mieć kłopoty, długo trwało konsultowanie i zatwierdzanie, lecz kiedy został już skierowany do realizacji, kierownik produkcji sporządzał budżet, i ile mu wyszło, tyle dostawał. A nie jak jest teraz, kiedy musimy żebrać, zbierać grosz do grosza, a w końcu i tak będzie za mało. Trzeba jednak się zdecydować, albo robimy za to, co mamy, albo nie robimy wcale. Starzy wyjadacze potrafią jakoś zmieścić się w okrojonym budżecie, młodzi mają poważne kłopoty. Jak danego dnia nie nakręcą sceny, to już w ogóle nie nakręcą. Stąd tyle bylejakości w wielu polskich filmach. Widać efekty pośpiechu i niedoinwestowania.

Reżyser korzystał też z popularności, graniczącej z uwielbieniem, co zaczynało się w szkole filmowej. Pamiętam, że w Łodzi najpiękniejsze dziewczyny biegały za studentami reżyserii.
Myśmy w grupie kolegów z wydziału reżyserii stworzyli niepisany kodeks, który głosił, że podrywanie na legitymację szkoły filmowej jest po prostu nie fair. Trzeba było zachować trochę godności. Ten status był szczególny także dlatego, że reżyserów było niewielu, a potem jeszcze popularność zwiększało pokazywanie się w telewizji.

Teraz pana poznają?
Głównie ludzie starzy, którzy mnie pamiętają z tamtych lat. Zdarzają się sympatyczne spotkania, niedawno u Bliklego podeszło do mnie starsze małżeństwo, żeby podziękować mi za filmy. Ja nie dosłyszałem dobrze, myślałem, że mówią o jednym tytule, więc zapytałem: a za który film?

Właśnie, za który należałoby panu w szczególności podziękować?
Myślę, że za dwa. Za „Lekcję martwego języka”, która ostatnio, po rekonstrukcji cyfrowej, jeszcze zyskała na urodzie, i za „Zaklęte rewiry”, które są filmem nieśmiertelnym. Często słyszę, że pokazane tam warunki pracy, obraz młodzieńca, który zaczyna karierę w zawodzie, to wypisz wymaluj realia, jakie dzisiaj spotyka się w korporacjach. Niechcący zrobiłem prekursorski film o polskim kapitalizmie.

Nigdy nie nazywa się pan artystą, woli pan określenie „rzemieślnik”. Alergicznie reagował pan na wzmiankę o misjach czy sumieniu narodu.
O nie, tylko nie sumienie narodu! Reżyser musi być po pierwsze rzemieślnikiem, który poznał tajniki nie tylko swej profesji, ale także innych współpracowników na planie. Mnie szczególnie obchodzi scenografia, gdyż debiutowałem w kinie jako scenograf, trochę znam się też na zdjęciach, bo studia w szkole filmowej rozpoczynałem na wydziale operatorskim.

Aktorstwo?
Czasem dla kawału, dla znajomych, pokażę się na sekundę w kadrze jak Hitchcock. Prawdę mówiąc, pracy z aktorem zacząłem się uczyć dopiero po skończeniu studiów. W szkole w etiudach grali koledzy lub amatorzy.

W etiudzie „Rondo” zagrał nie byle jaki amator, bo Sławomir Mrożek.
On chciał być aktorem, lecz nie przyjęli go do szkoły teatralnej, ponieważ miał wadę krtani. Poszedł na architekturę, gdzie się spotkaliśmy. Podobne rzeczy nas śmieszyły.

Co dzisiaj pana śmieszy? Może politycy?
Polityków chciałbym traktować serio, co nie zawsze mi ułatwiają. Największe pretensje mam o to, że władza – żadna z dotychczas nam panujących – nie interesuje się kulturą. Nie tylko filmem, ale także literaturą. Gdyby zaś przeczytali choć parę dobrych książek, lepiej rozumieliby naturę ludzką, nie popełnialiby takich błędów, jakie popełniają. Polityką na bieżąco interesuję się zresztą coraz mniej, nie zaglądam też regularnie do gazet. Przede wszystkim z racji wieku, po prostu wolę czytać dobrą literaturę, a mam świadomość, ilu rzeczy pewnie już nie zdążę przeczytać.

Nie interesuje się pan polityką, niemniej dwukrotnie znalazł się pan w komitecie wyborczym popierającym Bronisława Komorowskiego.
Przyzwoitość kazała się przyłączyć.

I przegrał pan.
Nie tylko ja przegrałem. Zresztą nasz faworyt poległ niejako na własne życzenie, przede wszystkim miał fatalnych doradców, o czym zresztą już dużo powiedziano.

Powiedział pan, że żadna władza nie interesuje się kulturą, co już jest nieaktualne. PiS mówi wręcz o unarodowieniu kultury, chce zamawiać i sponsorować dzieła o wielkich naszych bohaterach.
Dla filmowca to wcale nie są nowe hasła. Myśmy już to przerabiali za Gierka, kiedy kręcono filmy ku pokrzepieniu serc, na przykład o Mieszku I, Kazimierzu Wielkim czy Ludwiku Waryńskim. Tylko teraz zestaw bohaterów do sfilmowania będzie zapewne inny.

Rozumiem, że pan się nie przyłączy.
Nie tylko dlatego, że nikt mnie o to nie poprosi. Bardzo mi odpowiada takie podejście, które prezentował Vladimir Nabokov, mój ulubiony pisarz. Kiedy zapytali go, po co pisze, odpowiedział, że nigdy nie napisał niczego i nie napisze w przyszłości, co by było opowiedzeniem się za czymś albo przeciw czemuś. Marzy tylko o tym, aby choć jeden napisany przez niego rozdział, jeden akapit, a może nawet jedno zdanie wywołało gęsią skórkę na plecach czytającego. Żeby język, którego używa, portret psychologiczny kreślonej postaci, trafiły do czytelnika, wzruszyły go i poruszyły. Mnie podoba się takie podejście do tego, co nazywamy sztuką.

Przed Filmówką skończył pan architekturę. Nie żałuje pan czasem, że nie został pan w pierwszym wyuczonym zawodzie?
Dzisiaj prawdopodobnie, gdybym miał chłodno wybierać, pozostałbym przy architekturze, ponieważ daje ogromne możliwości. Wspaniałe rzeczy się buduje, oczywiście obok koszmarków. Dzieło architekta zostaje na długo, służy ludziom na co dzień. A film, cóż, przemija szybko.

A inne życiowe wybory? W młodych latach mógł pan wyjechać ze swą ówczesną dziewczyną do RPA, potem miał pan szansę zostać na stałe w USA…
Żale, że coś się mogło stać inaczej, niż się stało, można by zacząć od września 1939 r., kiedy myśmy nie przekroczyli mostu w Zaleszczykach, będąc w pobliżu. Ojciec był optymistą, Niemcy są jeszcze daleko, przekonywał, jeszcze poczekajmy. Nie przewidział, że 17 września wkroczy Armia Czerwona. Gdybyśmy przeszli do Rumunii, na pewno wyemigrowalibyśmy do USA, gdzie mieszkały siostry mojej mamy, jej brat, a nawet jeszcze rodzice żyli. Więc zapewne stałbym się Amerykaninem. Ale co bym robił? Może byłbym inżynierem w zakładach samochodowych w Detroit? Tak samo z innymi życiowymi wyborami. Może czegoś po czasie żałowałem, ale teraz już nie żałuję.

Jak ludzie mówią, musiało tak być.
Pewnie musiało.

W materiałach prasowych do filmu „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy” znalazł się taki pana wpis: „Tym filmem pragnę się pożegnać z ideałami mojej młodości i mojego pokolenia oraz pewnie – co tu ukrywać – z zawodem, który był moją pasją przez ponad pół wieku”. Dobrze, że dodał pan to „pewnie”.
Napisałem powieść kryminalną „Czarny mercedes”, wyjdzie na początku nowego roku. Akcja toczy się w 1942 r. w Warszawie i we Lwowie. No i już siedzę nad tym, przerabiam na film.

rozmawiał Zdzisław Pietrasik

 ***

Janusz Majewski, ur. w 1931 r. we Lwowie. Reżyser, scenarzysta, pisarz. Debiutował w 1966 r. filmem „Sublokator”. Zrealizował m.in. „Zazdrość i medycynę”, „Zaklęte rewiry”, „Sprawę Gorgonowej”, „C.K. Dezerterów” oraz serial telewizyjny „Królowa Bona”. 15 stycznia 2016 r. wejdzie na ekrany najnowszy film Majewskiego „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”.

Polityka 51/52.2015 (3040) z dnia 15.12.2015; Społeczeństwo; s. 42
Oryginalny tytuł tekstu: "Excentryk"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Trump bierze Biały Dom, u Harris nastroje minorowe. Dlaczego cud się nie zdarzył?

Donald Trump ponownie zostanie prezydentem USA, wygrał we wszystkich stanach swingujących. Republikanie przejmą poza tym większość w Senacie. Co zadecydowało o takim wyniku wyborów?

Tomasz Zalewski z Waszyngtonu
06.11.2024
Reklama