Już na wykłady młodego Josepha Ratzingera przychodziły tłumy. Na długo przedtem, nim został papieżem, ten nieśmiały, lecz wyjątkowo bystry i pracowity ksiądz z Bawarii przebił się do czołówki katolickiej teologii, wydając książkę za książką, artykuł za artykułem. Powstała z tego spora biblioteczka: po polsku liczy dziś ok. 20 pozycji.
Papież Ratzinger przybył do Rzymu z Bawarii. W Bawarii za czasów jego młodości Polak katolik nie czułby się obco: ludzie klękali podczas mszy, księża chodzili w sutannach, w szkołach i gospodach wisiały krucyfiksy, na Wielkanoc szykowano w kościołach groby Pańskie, na Boże Narodzenie – stajenki. Tę idyllę zburzył wielki kryzys ekonomiczny torujący drogę nazistom. Po wielu latach, już jako kardynał, Joseph Ratzinger powie, że z nazizmu i wojny, w którą Hitler wtrącił Niemcy i pół świata, wyciągnął jako dojrzewający człowiek dwie lekcje: doświadczenie to wzmocniło w nim poczucie własnej katolickiej tożsamości, a tragiczne wydarzenia nauczyły nieufności do ideologii przedstawiających się jako nadzieja dla ludzkości.
Ojciec przyszłego papieża był żandarmem interesującym się historią i życiem publicznym. Był patriotą, ale jako katolik do Bismarcka i Hitlera żadnej sympatii nie żywił, bo obu uważał za wrogów Kościoła. Troje swych dzieci Ratzingerowie – matka była kucharką – wychowywali tradycyjnie. Surowość ojca łagodziła ciepłem matka. Obaj synowie: Georg (ur. 1924 r.) i Joseph (1927 r.) postanowili zostać księżmi i tak się stało. Ich siostra Maria (1921 r.) nie wyszła za mąż i do śmierci w 1991 r. prowadziła w Rzymie dom Josephowi. Bracia przygotowywali się do kapłaństwa w czasach przed soborowymi reformami w Kościele – to znaczy równie tradycyjnie jak w domu rodzinnym do dorosłego życia. Dyscyplina, autorytet starszych, nauka, modlitwa. Święcenia przyjęli w czerwcu 1951 r. Na czarno-białej fotografii zrobionej w dniu ordynacji mają skupione twarze, tylko u Georga widać cień uśmiechu.
Ratzinger przedsoborowy
Kariera Josepha nabrała rozpędu. W 1953 r. broni doktorat poświęcony teologii św. Augustyna („Augustyn jest dla mnie wzorem, ponieważ choć tak bardzo tęsknił za medytacją, za pracą duchową, to jednak cały się poświęcił codziennym drobiazgom i chciał żyć dla ludzi”) i zaczyna wykładać na renomowanych uczelniach. I czyta „wszystko, co wówczas było w obiegu”, w tym Dostojewskiego, Heideggera, Jaspersa. To mistrzowie egzystencjalizmu – najpopularniejszego wtedy obok marksizmu prądu filozoficznego.
Niemiecka machina akademicka każe po doktoracie robić habilitację – przygotowanie do profesury. Skoro doktorat był z Augustyna, czyli z myśli starochrześcijańskiej, habilitacja powinna była dotyczyć epoki późniejszej. Niespełna 30-letni Ratzinger pisze więc pracę o św. Bonawenturze, średniowiecznym włoskim filozofie, teologu i mistyku. Zafrapowało go, że Bonawentura „wystąpił przeciwko utopii, która oszukuje człowieka”. Wcale nie szło tu tylko o zamierzchłe spory ciekawe dla moli książkowych. Bonawentura wystąpił przeciwko wizjonerowi Joachimowi z Fiore. Głosił on rychłe nadejście epoki Ducha Świętego, w której ludziom nie będą już potrzebne ziemskie instytucje i struktury. Ratzinger uważał, że Joachim przygotowywał wieki temu schemat myślowy, który podejmą Hegel i Marks. Habilitacja była pośrednio dyskusją ze współczesnymi utopiami obiecującymi raj na ziemi.
Dla niego tylko jedna wiara była prawdziwa – chrześcijańska. Kiedy w wieku 50 lat został biskupem, przyjął dewizę „Współpracownik prawdy”. Wszystko, co napisał i powiedział Ratzinger, jest w jego rozumieniu właśnie współpracą z prawdą, czyli odkrywaniem, wyjaśnianiem i służbą chrześcijańskiej wizji człowieka i świata, tak jak rozwijano ją od dwóch tysiącleci – w dialogu lub sporze z innymi wizjami. W tym także z poglądami innych gwiazd teologii katolickiej. Inaczej jednak niż Teilhard de Chardin, Karl Rahner czy Eugen Drewermann – Ratzinger nie dąży do stworzenia jakiejś wyraźnie odrębnej własnej teologii. Jego wkład polega raczej na erudycyjnej egzegezie istniejącego już skarbu myśli chrześcijańskiej. „Wprowadzenie do chrześcijaństwa” zaczyna przypowiastką o Janku, który bryłę złota – chrześcijaństwo – traktuje jak nieznośny ciężar.
Na studiach pasjonowała go teologia jako nauka i próba odpowiedzi na podstawowe pytania myślącej istoty ludzkiej: kim jestem, kim jest Bóg, jaki to wszystko ma sens? Marzył o profesurze, wykładach, pisaniu, ale nie chciał spychać na dalszy plan kapłaństwa. Nie przeżywał „nieba w płomieniach” – młodzieńczego kryzysu wiary religijnej – ale stawiał sobie trzeźwe pytanie, czy wytrwa w celibacie i czy sprawdzi się jako ksiądz i duszpasterz (poszło mu całkiem nieźle). Jako teolog „podąża za wiarą Kościoła”, za myślą największych myślicieli wiary – z ulubionym św. Augustynem na czele.
Ma dar analizy i syntezy, nie stroni od polemik. Wiele z tego, co pisze i mówi, można traktować jako wypowiedzi krytyka współczesnej kultury, czyli klasyczną robotę europejskiego intelektualisty. Efektownym zwieńczeniem tej kariery była ubiegłoroczna publiczna dysputa kardynała Ratzingera z Jürgenem Habermasem, guru współczesnej lewicy intelektualnej.
Ratzinger dla początkujących
Ma na koncie książkowe przeboje. Napisane ponad 30 lat temu „Wprowadzenie do chrześcijaństwa” rozeszło się w setkach tysięcy egzemplarzy i wciąż jest wznawiane. Bestsellerami okazały się trzy rozmowy-rzeki: „Sól ziemi”, „Bóg i świat” oraz „Raport o stanie wiary”, przeprowadzone przez wytrawnych dziennikarzy; dwie pierwsze przez Niemca Petera Seewalda, trzecia przez Włocha Vittorio Messoriego, który zasłynął także tym, że z odpowiedzi na jego pytania powstała książka Jana Pawła II „Przekroczyć próg nadziei”.
Ratzingera jako watykańskiego stróża ortodoksji katolickiej media przezwały pancernym kardynałem. Pozostawał w cieniu Jana Pawła II, ale tworzył z nim tandem w służbie Kościoła. Dziś widać wyraźnie, że nie ma jednak ochoty być tylko zarządcą masy spadkowej po wielkim poprzedniku. Poza papieżem Wojtyłą, żaden z dostojników Kurii Rzymskiej nie budził tak wielkiego zainteresowania i nie wywoływał tylu nieporozumień. Mało kto jednak miał czas i ochotę sięgnąć po pisma Ratzingera. A ich lektura kazałaby zdjąć gębę przyprawioną kardynałowi.
Najkrócej mówiąc, Ratzingera można czytać krytycznie, ale ustawiać go jako kościelnego aparatczyka jest nieuczciwe. Od czasów „Wprowadzenia do chrześcijaństwa” rozwija tę samą główną myśl: że odrzucając chrześcijaństwo i Kościoły, Europa podcina gałąź, na której siedzi. Bez religii – ale i bez jej ciągłego samooczyszczania się z ludzkich brudów – człowiek staje bezbronny wobec ciemnych sił w sobie i w historii.
Religia (religie) może zamieniać się w narzędzie ucisku i zniewolenia – przyznaje Ratzinger – i trzeba to demaskować i stawiać temu opór, tak samo jednak jak wszelkim innym manipulacjom człowiekiem i społeczeństwem wynikającym z innych świeckich wiar ideologicznych: z faszyzmu, marksizmu, freudyzmu, scjentyzmu czy liberalizmu. Takie jest stanowisko Ratzingera jako kościelnego intelektualisty i krytyka kultury.
Czy takie było zawsze? Przełomem dla Ratzingera był 1968 r. Od dwóch lat wykładał teologię dogmatyczną w Tybindze (gdzie przyjaźnił się z Hansem Küngiem, późniejszym słynnym teologiem-dysydentem). Trzy lata wcześniej wrócił do Niemiec z obrad II Soboru Watykańskiego, najważniejszego wydarzenia katolickiego w XX w. Uczestniczył w nim jako peritus – doradca teologiczny.
Uchodził za radykała. Jak mógł, zwalczał na soborze kardynała Ottavianiego, symbol ówczesnego watykańskiego betonu, szefa „ministerstwa prawdy”, czyli Świętego Oficjum. Publicznie nazwał urząd Ottavianiego „źródłem skandalu” i zażądał głębokiej reformy. Domagał się dopuszczenia biskupów do rządów w Kościele powszechnym. Mniej papieskiego absolutyzmu, więcej kolegialności. Kolegialność? – ripostował Ottaviani. – W Biblii jest tylko jeden przykład kolegialności: po aresztowaniu Jezusa w Ogrójcu wszyscy apostołowie kolegialnie uciekli.
Peritus Ratzinger popierał zdecydowanie ideę ekumeniczną – dążenie do zabliźnienia ran podziałów w chrześcijaństwie przez dialog i współpracę wszędzie, gdzie to tylko doktrynalnie i praktycznie możliwe. Za to w jednym – kluczowym! – punkcie młody Ratzinger mówił to samo co później, kiedy jego dawni stronnicy oskarżali go już o zdradę reformatorskiego zapału z czasów soboru. Wątpił mianowicie w możliwość i potrzebę dogadania się Kościoła z coraz bardziej laicką kulturą współczesną. Uznano go więc za pesymistę.
Ten pesymizm – a może raczej trzeźwe spojrzenie na dramatyczne rozchodzenie się dróg katolickiej ortodoksji i społeczeństwa wolnego wyboru i masowej konsumpcji – przypieczętował potężny ruch kontestacji 1968 r. To był szok, który zabił w Ratzingerze radykała. Nie był on tu zresztą wyjątkiem: niejeden niemiecki, francuski czy amerykański kontestator spoza Kościoła zmienił poglądy pod wpływem wydarzeń 1968 r. Odepchnęło ich skrajnie lewicowe upolitycznienie ruchu i chaos społeczny, który niekiedy przeradzał się w przemoc.
Ludzie ci przechodzili zwykle na pozycje umiarkowanej lewicy, niektórych jednak wahadło wyrzucało na antypody kontestacji do obozu konserwatywnej prawicy. Aż tak bardzo Ratzinger nie zmienił swych poglądów, ale z pewnością można go w Kościele uznać za tradycjonalistę niechętnego zmianom podejmowanym pod naporem krytyk, nastrojów i sondaży opinii publicznej.
Dla bawarskiego księdza i teologa to, co działo się wśród jego studentów w Tybindze, było szaleństwem. Przerażało go, że katolicka kontestacja wymachuje przy tym sztandarem soboru. Co zapamiętał? Fanatyzm i agresję. Ulotki nie antyklerykałów i ateistów, lecz studentów teologii z hasłami: „Krzyż Jezusa to wyraz sadomasochistycznej apoteozy bólu”, „Nowy Testament kłamstwem dla mas”. Studentów, którzy urządzali strajki okupacyjne i wypraszali wykładowców z katedry, zajmując ich miejsce. Postulat, by parafia akademicka sama wybierała sobie kapelana i była pod polityczną kontrolą. Z wydarzeń 1968 r. Ratzinger wyciągnął wniosek, że trzeba raczej bronić Kościoła przed takimi postępowcami.
Ze zrewoltowanej Tybingi przeniósł się w 1969 r. do bawarskiej Ratyzbony. W 1971 r. powiedział w wykładzie, że soborowi reformatorzy przestali „widzieć las, bo zasłaniały im go drzewa”, to znaczy stracili z pola widzenia Kościół jako całość. W tym samym roku zgodził się być kościelnym konsultantem w dochodzeniu w sprawie teologii swego dawnego przyjaciela ks. Künga. Rok później zakłada z grupą soborowych teologów, którzy przeszli podobną ewolucję myślową, czasopismo „Communio” – jako przeciwwagę dla periodyku „Concilium”, organu soborowych liberałów. Nieodwołalnie wkracza w ten sposób na drogę, która zaprowadzi go w 1981 r. do (zreformowanego) urzędu jego dawnego soborowego oponenta – kardynała Ottavianiego. Ratzinger na powtórną prośbę Jana Pawła II zostaje prefektem Kongregacji Nauki Wiary, bo tak teraz nazywa się Święte Oficjum, którego początki sięgają czasów kościelnej Inkwizycji. Ironia losu czy wyrok Opatrzności? Dla kardynała (czerwony kapelusz otrzymał jeszcze z rąk Pawła VI w 1977 r.) na pewno to drugie. Zyskuje nową platformę działania o zasięgu globalnym.
W przedmowie do kolejnego wydania „Wprowadzenia do chrześcijaństwa” napisze w 2000 r.: „Rok 1968 przyniósł bunt młodego pokolenia, które nie tylko uważało powojenną odbudowę Europy za nieprawidłową, pełną niesprawiedliwości, egoizmu i chciwości, lecz także patrzyło na całą historię od zwycięstwa chrześcijaństwa jak na jedno pasmo błędów i porażek”. Nowe pokolenie chciało wolności, równości i sprawiedliwości, a droga do tego celu miała prowadzić przez naprawę świata w duchu nauk Marksa. Ale kiedy w 1989 r. zawalił się w Europie blok socjalistyczny, nie zobaczono w tym znaku, że nadszedł znowu czas chrześcijaństwa – wywodzi Ratzinger. A przecież kiedy ludzie naprawdę wezmą sobie do serca słowa Nietzschego, że „Bóg umarł”, dopiero wtedy następuje radykalna zmiana: człowiek staje się technologicznym obiektem, który traktuje się jak rzecz podatną na wszelkie obróbki. Ale religia, która miała nieodwołalnie odejść do lamusa historii, „stała się znów nowoczesna”.
Ratzinger dla zaawansowanych
Nowoczesna nie musi znaczyć – masowa. Wydany w połowie lat 80. raport Ratzingera o stanie wiary chrześcijańskiej, a właściwie o skutkach reform soborowych w Kościele katolickim, wywołał burzę. Zbiegł się ze zwołanym do Rzymu powszechnym synodem biskupów; książka do tego stopnia zdominowała dyskusję, że jeden z kardynałów żalił się, iż tematem synodu stał się raport, a nie – jak planowano – ocena soboru po 20 latach od jego zakończenia.
Ale raport był właśnie o tym, czy i jakie popełniono błędy we wprowadzaniu w życie soborowych reform. Nie podważał ich, ale też nie podkreślał – jak kościelni liberałowie – że Kościół oddziela od świata coraz większa przepaść. Dlaczego ludzie odchodzą od Kościoła? Dlaczego wiara katolicka – zwłaszcza w Europie – przeżywa kryzys? Na pewno wskutek naszych, kościelnych, błędów – przyznawał kardynał – ale także dlatego, że nie potrafimy jasno wyłożyć naszego rozumienia i przeżywania wiary; „Wiara jest darem, który mamy przekazywać innym, darem, którego nie spożytkujemy właściwie, zachowując go tylko dla siebie”.
Inaczej niż wielu duszpasterzy, teologów, publicystów i działaczy katolickich, Ratzinger nie budził się w nocy przerażony, że Kościół w coraz bardziej zlaicyzowanej Europie okaże się mniejszością, bo jeśli „stanie się mniejszy, to wiele spraw będzie musiał zacząć od nowa. Ale po tym czasie próby uzyska ogromną siłę. Albowiem ludzie będą niewyobrażalnie samotni w dokładnie zaplanowanym świecie i wtedy odkryją niewielką wspólnotę wierzących jako coś zupełnie nowego. Jako nadzieję, która dotyczy ich samych, jako odpowiedź, o którą w skrytości ducha zawsze pytali”.
Największym problemem naszych czasów – pisze Ratzinger w tomie „Wiara, prawda, tolerancja” – jest pytanie Piłata: Cóż to jest prawda? Nie tylko intelektualiści, lecz i zwykli obywatele globalnej wioski widząc, jak wiele jest kultur, wiar i tradycji, gotowi są przyznać, że i prawd jest równie wiele, a zatem jakaś jedna prawda o świecie i człowieku nie istnieje. Wtedy prawdę zaczyna zastępować demokratyczna decyzja większości lub po prostu praktyka naszego życia codziennego. „Nie wiemy, co jest prawdą, lecz wiemy, co musimy zrobić: mamy stworzyć lepsze społeczeństwo”. Tę „dyktaturę relatywizmu” Ratzinger uważa za groźną i dla religii, i dla historii.
Nie ma chyba takiej palącej sprawy na przełomie wieków, której nie podjął Ratzinger. Miejsce Kościoła widzi w centrum, a nie na marginesie, bo to Kościół przechowuje chrześcijaństwo, a chrześcijaństwo – „syntezę wiary i rozumu” – uważa Ratzinger za religię prawdy. Jeśli chrześcijaństwo jest dziś w kryzysie, to dlatego, że chrześcijanie przestają wierzyć, że ich religia jest prawdziwa. Lękają się wysuwać „chrześcijańskie roszczenie do prawdy” w obawie, że zostaną oskarżeni o nietolerancję, arogancję lub fanatyzm.
Ślepi bywają chrześcijanie nie tylko wobec prawdy własnej religii, lecz i jej piękna. Raztinger napisał wiele stron o pięknie liturgii chrześcijańskiej. Kiedy został biskupem, pewna zakonnica poprosiła go, by ułożył zbiór tekstów do rozmyślań na każdy dzień. Do tego swoistego modlitewnika wybrał on urywki ze swoich pism. Zajrzyjmy pod datę 19 kwietnia – tego dnia ponad ćwierć wieku później Ratzinger zostanie papieżem. „Słyszy się dość radykalne wołanie o prostotę – jest ono koniecznością. Kościół musi zawsze wracać do prostoty początków, aby poza wszystkimi strukturami dojrzeć i przekazać rzeczy istotne. Równocześnie jednak nie należy zapominać o tym, że obchodzić Wieczerzę Pańską (czyli odprawiać obrzęd mszy – A. Sz.) znaczy obchodzić święto, i że do istoty święta należy świąteczne piękno”. Owszem, język liturgii powinien być zrozumiały. Ratzinger nie wzywał nigdy do cofnięcia soborowych reform liturgii, ale ostrzega przed przesadą i eksperymentami. Przypomina, że żydzi przez stulecia zachowywali swoje obrzędy nietknięte i pomogło im to przetrwać w rozproszeniu jako wspólnocie. Nie chodzi o to, by wrócić powszechnie do łaciny, ale o to, by rozumnie czerpać z przebogatego skarbca liturgii chrześcijańskiej.
A liturgia to coś znacznie więcej niż formułki, stroje, znaki i rytuały. Mówiąc współczesnym językiem, jest ona jakby softwarem (oprogramowaniem) wiary – kto nie umie się nią posłużyć lub robi to źle, nie wykorzysta w pełni jej potężnych możliwości. Jakie one są, widzieliśmy oglądając transmisję mszy żałobnej po śmierci Jana Pawła II, której przewodniczył kardynał Ratzinger. Kościół sięgnął wtedy i po łacinę, i grekę, i języki narodowe, po śpiewy, modlitwy i stroje z różnych tradycji, osiągając efekt mistyczny, zostawiający daleko w tyle modne dziś obrzędy w stylu New Age.
Czy to, że chrześcijaństwo jest religią prawdziwą, oznacza, iż Ratzinger odrzuca inne religie? Po soborze byłoby to zwyczajnie niemożliwe. Kościół katolicki 40 lat temu wkroczył na drogę dialogu z innymi Kościołami chrześcijańskimi (idea ekumeniczna) i z religiami niechrześcijańskimi, zwłaszcza z judaizmem i islamem. Ratzinger żywo interesuje się prawosławiem, wiarą żydowską i muzułmańską, a także religiami Dalekiego Wschodu, choćby dlatego, że stają się na Zachodzie coraz bardziej popularne. Ale zawsze czyni to z pozycji katolickich.
Dlatego nie waha się stwierdzić, że choć Bóg nigdy nie opuścił Izraela, to jednak chrześcijanie wierzą, że „w końcu połączy się z nami w Chrystusie” i że żydzi powinni uznać Chrystusa za Mesjasza. Brzmi to mało dialogowo, więc zastrzega się jednocześnie, że chrześcijanie nie mogą żydom narzucać Chrystusa – „musimy starać się żyć naszą wspólnotą z Chrystusem w taki sposób, by nie zwracała się ona już przeciw Żydom – od Boga zależy, jak i kiedy nastanie jedność żydów i chrześcijan, jedność ludu Bożego”.
A islam? Ratzinger miał tu opinię jastrzębia. Oczekiwał symetrii w stosunkach muzułmanów z Zachodem: jeśli Saudyjczycy wykładają grube miliony na budowę meczetu w Rzymie, to czemu Kościół nie ma prawa wybudować świątyni chrześcijańskiej w Arabii Saudyjskiej? Ale Ratzinger zarazem nie jest entuzjastą słynnej tezy Huntingtona o zderzeniu cywilizacji. Oddziela „islam szlachetny od ekstremistycznego, terrorystycznego, którego nie można identyfikować z całą religią muzułmańską”.
Ratzingera fascynuje „przebudzenie się duszy islamskiej” – duma z własnej tożsamości nadająca tej religii nową żywotność. Wydaje się, jakby życzył podobnego duchowego renesansu naszej kulturze. To nie islam – niesprawiedliwie traktowany jak wrogi monolit – jest największym zagrożeniem Zachodu. Tym zagrożeniem jest raczej „nienawiść Zachodu do samego siebie” – zjawisko dziwne i patologiczne. „Owszem – mówi Raztinger, broniąc kanonu kultury zachodniej – Zachód usiłuje w godny pochwały sposób otwierać się ku wartościom zewnętrznym, ale już nie lubi sam siebie. W swojej historii dostrzega tylko to, co jest godne pożałowania i szkodliwe, lecz już nie jest w stanie dojrzeć tego, co wielkie i czyste. Europa, jeśli ma przetrwać, potrzebuje nowej – zapewne krytycznej i pokornej – samoakceptacji”.
Teraz Benedykt
Czyżby Ratzinger był po prostu katolickim fundamentalistą? Nurty nazywane fundamentalizmem – odpowiada dzisiejszy papież – łączy poszukiwanie pewności i prostoty wiary, co samo w sobie nie jest jeszcze niczym złym, bo przecież wiara jest właśnie dla zwykłych i prostych ludzi. Ale poszukiwanie pewności i prostoty staje się niebezpieczne, gdy prowadzi do fanatyzmu i ciasnoty. Teologowie wielokrotnie zdefiniowali już groźby i błędy fundamentalizmów, teraz powinni się zastanowić, w jakiej mierze sami są temu winni, że coraz więcej ludzi szuka ucieczki w ciasnych czy chorych formach religii. Czy nie uciekają dlatego, że podważa się wszystkie znane im odpowiedzi i nie wskazuje w zamian żadnej drogi pozytywnej?
Ratzinger nie jest ani fundamentalistą, ani przeciwnikiem nowoczesności. Jest przeciwnikiem tego nurtu cywilizacji zachodniej, który odcina ją od jej chrześcijańskich korzeni. Jak ją odcina? Starając się dowieść, że wiara i rozum są nie do pogodzenia. Cały program intelektualny Ratzingera da się chyba sprowadzić do walki z tym rozwodem. Nawiązując do słynnej maksymy swego dawnego przyjaciela ks. Hansa Künga, że nie ma pokoju światowego bez pokoju między religiami świata, napisał: „Bez pokoju między rozumem i wiarą nie może być ogólnoświatowego pokoju, ponieważ bez pokoju między rozumem i religią wysychają źródła moralności i prawa (...) Tylko pod warunkiem, że ludzki rozum otworzy się na Boga, że nie zepchnie zasad moralnych do sfery prywatnej i nie będzie do nich podchodzić ze zwykłym wyrachowaniem, stanie się zdolny stawić opór instrumentalizacji pojęcia Boga i patologiom religijności oraz przynieść uzdrowienie” („Europa. Jej podwaliny dzisiaj i jutro”).
Katrdynał Ratzinger przybrał imię Benedykta na cześć patrona Europy św. Benedykta z Nursji i papieża Benedykta XV. Pierwszy we wczesnym średniowieczu odnowił życie kościelne, drugi w latach I wojny światowej orędował za pokojem między narodami. Pontyfikat Benedykta XV trwał tylko 6 lat. Jak długo porządzi Kościołem papież Benedykt XVI? I czy rewolucja katolickiej ortodoksji, do której wzywa, zdąży zapuścić korzenie – i jakie z nich wyrosną owoce?