Artykuł w wersji audio
Grzegorz, kierowca tira w firmie transportowej G-T z siedzibą koło Łukowa, miał ruszać z ładunkiem do Rosji, ale zauważył, że DAF jest niesprawny. Luzy w kierownicy powodowały, że ciężarówkę nosiło od lewej do prawej, hamulce nie trzymały, a na dodatek nie działały wycieraczki. Zgłosił to szefom (firma ma dwóch współwłaścicieli). – Byli wściekli, towar załadowany, a ja się stawiam – opowiada. Kazali mimo wszystko jechać. Wtedy odmówił kursu. Nie zdawał sobie sprawy, że właśnie ruszył na wojnę.
Powiat łukowski obrodził w firmy transportowe wyjątkowo, nie tylko na skalę woj. lubelskiego. Według oficjalnych danych ma tutaj siedzibę prawie 600 prywatnych podmiotów specjalizujących się w transporcie i magazynowaniu towarów. Działają na różnych zasadach: spółki cywilne, spółki jawne albo po prostu na podstawie zgłoszenia o działalności gospodarczej. Firmy pączkują. Jedną zakłada ojciec, drugą syn. Mąż prowadzi własny transport, żona własny. Rzecz nie w jakiejś atawistycznej skłonności do rywalizacji, liczą się względy praktyczne, czyli podatkowe. Nazwy najczęściej mało wymyślne. Jak właściciel ma na imię Tomasz, w nazwie obowiązkowo musi być TOM, jak Mariusz, to MAR.
Grzegorz (37 lat) kierowcą tira został z konieczności. Mieszka w Hucie Dąbrowa, gdzie zgodnie z nazwą zlokalizowana jest huta szkła, największy pracodawca w okolicy. Tyrał w niej za 1 tys. zł z hakiem i rozglądał się za czymś lepszym. Brat namówił go, żeby poszedł na kurs dla zawodowych kierowców. Z prawem jazdy w garści dostał robotę w firmie transportowej G-T. Po okresie próbnym dali mu etat.
Powiat łukowski nie tylko transportem stoi, ale i kierowcami tirów. Branża wciąż szuka siły roboczej i dyktuje swoje prawa. Który kierowca jest najlepszy? Ten z kredytem na głowie. Taki się nie zbuntuje. A jest o co się buntować.
Gdy Grzegorz zaczynał, firma miała kilka tirów, teraz 30. Szefowie, ludzie obrotni, w porę się zakręcili za unijnym zastrzykiem na rozwój przedsiębiorczości i dokupili maszyn. Kierowcy zaobserwowali ciekawą prawidłowość. Kiedy było na stanie pięć ciężarówek, firma dbała o ludzi. Pensje na czas, prowizje od kilometrów, diety, płatne urlopy i na każdą trasę za wschodnią granicę dodatkowe 100 euro na łapówki dla ruskich (czytaj: rosyjskich, białoruskich i ukraińskich) milicjantów z drogówki. Powiedzenie krążące wśród szoferów – co gaj, to daj – oddaje istotę rzeczy. GAJ to milicyjny posterunek drogowy.
Z czasem skończyły się prowizje i fundusz łapówkowy. Przestano wypłacać diety (ok. 300–400 euro na wyjazd zagraniczny), ale kierowcy nadal musieli podpisywać formularze delegacyjne, fikcyjnie kwitując odbiór pieniędzy. Wstrzymano ekwiwalenty za urlopy. Szefowie tłumaczyli, że firma cienko przędzie, podobnie jak cała branża. Może i prawda, ale kierowcy na własne oczy widzieli, że ich poziom życia spada, a szefów odwrotnie.
Wódka z sędziami
Grzegorzowi urządzono pokazówkę. Sprawa przykładowa dla innych, którzy mogliby się buntować. Przestał dostawać zlecenia albo dostawał na najgorsze trasy. Upokarzano go przy innych. Potężny chłop stał się chłopcem do bicia. Sygnał był jasny: tak traktujemy czarną owcę.
Ale Grzegorz to twardziel, były piłkarz (grał w III lidze), otrzaskany w bojach. Zażądał wypłaty zaległych diet i ekwiwalentów za urlopy. Wszystkie rozmowy z szefami zaczął nagrywać telefonem komórkowym. – Zrozumiałem, że muszę zbierać dowody, bo na gębę nikt by nie uwierzył, że w Polsce tak się traktuje pracownika – tłumaczy.
Ostatnia rozmowa w firmie dotyczyła zaległych wypłat. Szef dziwi się uporowi kierowcy i kwituje: nic ci się nie należy. W tle słychać czyjś głos: Wynocha stąd! Wyjdź! – To ojciec jednego z właścicieli – mówi Grzegorz. – Zrobiłem, jak chciał, wyszedłem.
To był już koniec negocjacji. W sekretariacie czekało pismo do podpisu, zatytułowane: „Rozwiązanie umowy o pracę za porozumieniem stron”. Nie podpisał, ale wstępu na teren firmy już nie miał. Skontaktował się z warszawską prawniczką mec. Katarzyną Lauritsen, specjalizującą się w sprawach o mobbing pracowniczy. Do sądu trafiło kilka pozwów przeciwko szefom firmy G-T. O przywrócenie do pracy, mobbing i o wypłatę zaległych należności.
K., kierowca wciąż pracujący w G-T, słyszał chwalącego się szefa. Mówił, że żaden miejscowy sędzia, prokurator czy policjant nie da go skrzywdzić, bo za dużo wódki razem wypili. Kierowca A. dodaje: – A jakim cudem zdezelowane ciężarówki przechodzą badania dopuszczające do ruchu? Takim, że do stacji kontroli jedzie szef z dowodem rejestracyjnym, ciężarówka zostaje w bazie.
Ludzie są odważni, ale szanują robotę. Nie chcą podzielić losu Grzegorza. Dlatego tylko on szarpie się z byłymi już szefami. Wygra czy nie? Można przyjmować zakłady.
Solidarność właścicieli
Grzegorz znalazł pracę w innej firmie transportowej, sąsiadującej z G-T. Właścicielka płaciła rzetelnie, dbała o ludzi i sprzęt, wydawało się, że to miejsce na dłużej. W dniu kiedy po okresie próbnym należało podpisać umowę na następny okres, właścicielka powiedziała: Nie przedłużę ci. Od tej pory rozmowę utrwalał telefon komórkowy. Grzegorz: Nie przedłuży pani? Ona: A wiesz czego? Grzegorz: Domyślam się. Dzięki prezesowi A. (pada imię jednego z właścicieli firmy G-T). Ona: No, niestety tak. Prezes A. to w końcu bliski znajomy właścicielki. Powiedziała mu: My (właściciele) musimy być solidarni.
Sytuacja powtórzyła się w kolejnej firmie. Umowy nie przedłużono po dwóch miesiącach. Do Grzegorza dotarła informacja, że na terenie powiatu, a może nawet województwa, w żadnej firmie transportowej pracy nie dostanie. Kolega kierowca ostrzegł go, że prezes A. zapowiedział, że trafi wszędzie, gdzie Grzesiek się pojawi, i tak załatwi, że chłopaka wystawią za bramę. Ktoś, kto idzie do sądu przeciwko pracodawcy, będzie załatwiony na amen, to my tu trzymamy władzę – miał grozić prezes.
Z grupy trzymającej władzę wyłamał się na krótko szef firmy transportowej z T., pan Irek. Wiedział o sprawie Grześka i jego kłopotach, ale potrzebował dobrego kierowcy, Grzegorz spełniał warunki. Nie bój się, u mnie popracujesz, obiecywał pan Irek. Ale potem przyjechało do niego dwóch bandytów. Grozili pobiciem i przekazali żądanie: Natychmiast zwolnić Grzegorza! W rozmowie z kierowcą pan Irek tłumaczył, że im się postawił. Nikogo nie wyrzucałem, jak mi nie podpadł, to i jego nie wyrzucę – cytował swoje słowa. Ale potem się ugiął.
W końcu dopadli też Grzegorza. Zatrzymali go na polnej drodze. Przystawili broń do głowy. Mówili ze wschodnim akcentem, żeby wycofał pozew. Bo jak nie – przeładowali broń. Powiedział, że wycofa, tamci złagodnieli. Nie wycofał. Zawiadomił policję o napadzie. Wszczęto śledztwo i zaraz umorzono. Nie stwierdzono popełnienia czynu zabronionego, jak to określono w urzędowym slangu. Nie było świadków, Grzegorz nie znał napastników, nie miał dowodów, że działali na zlecenie szefów, z którymi się procesuje.
Fałszywe konwoje
Grzegorz jest uparty i na atak odpowiada atakiem. Zgłosił w prokuraturze zawiadomienie, że byli szefowie fałszowali jego podpisy na dokumentach potwierdzających, że jeździł po drogach Białorusi i Rosji w konwojach oraz że naprawiał na terenie tych państw ciężarówki. Nigdy nie jechał w konwoju i nigdy nie naprawiał. Dla właścicieli jazda w konwoju oznacza większe koszty i, co za tym idzie, wyższe odpisy od podatków. Opłacają się też fikcyjne naprawy. Na Białorusi kwitnie handel dokumentami potwierdzającymi zarówno naprawy, jak i konwoje. Kwit kosztuje kilka rubli, a w urzędzie skarbowym nikt nie sprawdza autentyczności dokumentu.
Prokuratura doniesienie przyjęła, wszczęła postępowanie i je umorzyła. Jak zwykle: „Nie stwierdzono znamion czynu zabronionego”. Grzegorz odwołał się do sądu w Lublinie. Sąd nakazał wznowienie postępowania. Prokuratura je wznowiła i znów umorzyła. Grzegorz ponownie się odwołał.
Trwa ping-pong, ale Grzegorz coraz wyraźniej się przekonuje, że słowa jego byłych szefów, iż żaden miejscowy sędzia, policjant czy prokurator nic złego im nie zrobi, nie były przesadzone. Oczywiście, że jego wersję można podważać, bo jest stroną sporu. Ale inni kierowcy na razie po cichu i bez podawania nazwisk potwierdzają fakty ujawniane przez Grzegorza. Jest tak, jak mówi. Właściciele oszukują nie tylko kierowców, ale i skarbówkę. Wplątują w ten proceder ludzi, nakazując im podpisywanie kwitów potwierdzających fikcyjne koszty. Wszystko odbywa się na zasadzie: chcesz pracować, to podpisuj, a potem kieruj i milcz!