Artykuł w wersji audio
Justyna bardzo chciała rodzić naturalnie, ale wody odeszły już w 34. tygodniu ciąży i lekarze zdecydowali: trzeba ciąć. Gdy po czterech latach przerwy ponownie zaszła w ciążę, pomyślała, że może tym razem się uda. Sporo czytała na ten temat. Wiedziała, że poród naturalny jest lepszy dla dziecka. Ciąża przebiegała prawidłowo. Zaczęło się o północy. Telefon do umówionej położnej i nocny rajd do Szpitala Bielańskiego. Lekarz ją przyjął, podłączył do aparatu KTG. Została sama w pokoju, skurcze zaczęły się już na dobre, aparat pika, pokazują się jakieś wskaźniki. Nikt nie tłumaczy, co się dzieje. Lekarz wrócił z informacją, że położna nie przyjedzie, bo w szpitalu nie ma miejsc. Trzeba znaleźć inny.
Wyciągnął wymiętą kartkę A4 z numerami innych szpitali i zaczął wydzwaniać, czy gdzieś nie mają miejsca: Madalińskiego nie ma, św. Zofia nie ma, do trzech kolejnych nie udało się dodzwonić, w dwóch kolejnych nie ma, wreszcie Kasprzak – ma. Dotarli tam z mężem w deszczu około drugiej w nocy. Na korytarzu czarno od ludzi. Mąż spróbował jeszcze zadzwonić na Inflancką: mogą przyjąć. Było tam ślicznie, jak w Leśnej Górze, ale Justyna znów została w pokoju sama, podpięta do KTG. Dziecko wierzga w brzuchu, maszyna pika, a ona nie ma pojęcia, czy to, że tak boli, to jeszcze normalne, czy może pęka blizna po cesarce. Położna zajrzała, stwierdziła: co ten dzidziuś taki niespokojny, i sobie poszła. W końcu przenieśli Justynę na oddział porodowy, sugerując, żeby jeszcze przemyślała, czy na pewno „chce rodzić dołem”. Męża odesłali do domu, bo na oddziale nie było dla niego miejsca.
Po raz trzeci została w pokoju sama podpięta do maszyny, a myśli: czy to, co się dzieje, jest jeszcze normalne, przechodziły w fazę obsesji. W końcu stwierdziła: tnijcie. – Byłam w takim stanie, że gdyby mi zaproponowali, że mi odetną nogę, też bym się zgodziła – wspomina.
Naturalny poród jak szczepionka
Według zaleceń WHO odsetek cesarskich cięć nie powinien przekraczać 10 proc. wszystkich porodów. W Polsce zaczął on znacząco rosnąć w latach 90. W 1999 r. wynosił 18 proc., a w 2014 – już 42 proc. Częściowo wynika to z przyczyn obiektywnych. Polki rodzą pierwsze dziecko coraz później, a to oznacza więcej ciąż wysokiego ryzyka. Wzrost liczby cesarskich cięć to także samonapędzające się zjawisko, bo pierwsza cesarka zwiększa prawdopodobieństwo, że kolejna ciąża zakończy się w ten sam sposób.
Ale to wszystko nie tłumaczy tak lawinowego wzrostu. A nie jest to zjawisko obojętne ani dla zdrowia kobiety, ani dziecka. Z badań wynika, że dzieci, które przychodzą na świat w sposób naturalny, lepiej się rozwijają. Kontakt z florą bakteryjną matki działa jak pierwsza szczepionka. Cesarskie cięcie zwiększa ryzyko powikłań oddechowych u noworodka. – Oczywiście są sytuacje, gdy cięcie jest konieczne. Bywa, że to zabieg ratujący życie, ale nie powinno się go nadużywać – mówi Daria Omulecka z Fundacji Rodzić po Ludzku. – Są badania, które wskazują na korelacje między cesarskim cięciem a występowaniem u dzieci astmy, alergii, cukrzycy czy nawet ADHD.
Dla kobiety poród to moment absolutnie wyjątkowy, który zostaje w pamięci na zawsze. Bez względu na to, czy urodziła jedno dziecko czy kilkoro, nawet po wielu latach potrafi to opisać niemal minuta po minucie. Może być to doświadczenie, które wzmacnia psychicznie, ale może też stać się traumą. I to jest część odpowiedzi na pytanie, skąd w Polsce tyle cesarskich cięć. Kobiety się boją. Nie tylko bólu. O wiele bardziej kobiety boją się szpitali. „Postanowiłam do was napisać, bo miałam okazję wysłuchać ostatnio ponad 20 opowieści porodowych, które są stosunkowo świeże, bo obejmują ten rok. Zasmuciło mnie to, jak wiele z nich, w tym moja, było opowieściami smutnymi, pełnymi bólu, buntu i strachu o dziecko” – to fragment listu nadesłanego do Fundacji Rodzić po Ludzku. „Prawie wszystkie opowiadały o bardzo bolesnych badaniach ginekologicznych w szpitalach warszawskich uchodzących za te najlepsze. Badania okraszone były poniżającymi komentarzami ze strony personelu. Rodzące ciągle traktuje się niegodnie, co w wielu przypadkach skutkuje całkowitym zamknięciem się kobiety i cesarskim cięciem, bo poród z naturalnego staje się nieludzki, zmedykalizowany, bo nie ma czasu, bo porodówka zapchana, bo trzeba już zwolnić salę. Lekarze ciągle nie mają empatii, nie potrafią lub nie chcą informować pacjentek o tym, co się z nimi dzieje, co będzie się działo w ciągu najbliższych godzin i jakie zabiegi są planowane. Nierzadko rodzącą traktuje się jak kogoś o ograniczonych władzach umysłowych”.
By lekarzowi było wygodnie
Od czasu gdy w 1994 r. wystartowała akcja Rodzić po Ludzku, naprawdę wiele się zmieniło. Wcześniej każdy poród był niemal traumą gwarantowaną. Przyjęcie do szpitala przypominało przyjęcie do obozu koncentracyjnego: golenie, mycie, lewatywa, spłukanie środkiem antyseptycznym, rzeczy do depozytu i całkowita izolacja od bliskich. Kobieta nie miała rodzić, kobieta miała się całkowicie podporządkować. Mówiono o tym wprost.
W zaleceniach z 1984 r. czytamy: „Przekroczywszy próg izby przyjęć ciężarna jest pod opieką szpitala. Od tego momentu musi poddać się rygorom i zasadom szpitalnym i przestrzegać regulaminu, którego ostatecznym celem jest dobro jej i jej dziecka. Podstawowe elementy każdej organizacji to dyscyplina i koleżeństwo. Rodząca staje się członkiem tej organizacji. Jej postępowanie i zachowanie musi być takie, by ułatwiało personelowi pracę”. Jedyną pozycją, w której wolno było rodzić, była pozycja leżąca – najbardziej nienaturalna z możliwych, ale najwygodniejsza dla lekarza.
Ten klimat betonowego położnictwa nie wszędzie wyparował do końca. Teoretycznie wszystko jest w porządku, a polskie położnictwo niczym nie odbiega od standardów zachodnioeuropejskich. Stawiające poprzeczkę bardzo wysoko „Standardy opieki okołoporodowej” weszły w życie ministerialnym rozporządzeniem już trzy lata temu. Od lipca tego roku NFZ refunduje znieczulenia przy porodzie naturalnym, a jest to o tyle ważne, że często sama świadomość jego dostępności może zredukować lęk. Praktyka jednak jest taka, że brakuje anestezjologów, dyrektorzy szpitali narzekają, że refundacja jest za niska, a Fundacja Rodzić po Ludzku codziennie odbiera telefony od kobiet, którym znieczulenia odmówiono.
Poród po polsku to rodzaj rosyjskiej ruletki; zależy dokąd i na kogo się trafi. – Nie jest bardzo źle. Bywa źle – mówi Daria Omulewska. – Prawo obowiązuje tu i ówdzie. Głównym celem standardów jest odmedykalizowanie porodu fizjologicznego i zapewnienie kobietom podmiotowości oraz prawa do emocjonalnego wsparcia, bo to ma kardynalny wpływ na przebieg porodu. To koronkowa robota natury. Dopóki nie trzeba interweniować, wystarczy być obok.
W 2012 r. Fundacja Rodzić po Ludzku sprawdzała, czy „Standardy opieki okołoporodowej” są przestrzegane. Badanie przeprowadzono na terenie województwa mazowieckiego. W części szpitali już samo uzyskanie informacji było drogą przez mękę i w kilku przypadkach skończyło się w sądzie sprawami o złamanie prawa do informacji publicznej. Z tych informacji, które udało się uzyskać, wynika, że nadal problemem jest rutynowe nacinanie krocza, przebijanie pęcherza płodowego, brak możliwości swobodnego poruszania się i picia w czasie porodu, dezinformacja, przedmiotowe traktowanie kobiet.
– Grzechem głównym polskiego położnictwa jest nadużywanie interwencji medycznych w czasie porodu. A jedna interwencja pociąga za sobą następne – tłumaczy Daria Omulewska. – Podają kobiecie oksytocynę, nie tłumaczą, co to i po co. To nasila skurcze, a wraz z nimi ból, ale bywa, że wcale nie przyspiesza porodu. Kobieta leży, ma poczucie kompletnej bezsilności i marzy, żeby to się wreszcie skończyło. I, niestety, często kończy się cesarką.
Z internetowej ankiety przeprowadzonej przez portal Lepszy Poród, w której wzięło udział ponad 6 tys. kobiet, wynika, że porody naturalne, takie, w których nie stosowano interwencji medycznych, to niespełna 10 proc. Inne dane są równie wstrząsające. 64 proc. kobiet dostało syntetyczną oksytocynę, jedynie 19 proc. mogło swobodnie wybrać pozycję podczas parcia, ponad połowa miała nacięte krocze, w tym ponad 30 proc. bez pytania o zgodę. Jedynie 25 proc. noworodków miało pełny, dwugodzinny kontakt „skóra do skóry” z matką.
– Można powiedzieć, że prawdziwie naturalny poród to w Polsce zjawisko rzadkie, niemal nieznane – twierdzi Karolina Piotrowska, założycielka strony Lepszy Poród. – Lęki kobiet przed szpitalną znieczulicą i uprzedmiotowieniem skutkują z jednej strony nasilającym się trendem na porody domowe, a z drugiej plagą „cesarek na życzenie”.
Wskazania do cesarki: ból krzyża lub nerwica
Teoretycznie „cesarka na życzenie” jest w Polsce nielegalna. Polskie Towarzystwo Ginekologiczne w swoich rekomendacjach pisze wprost: „Cesarskie cięcie bez wskazań medycznych uważa się za niedopuszczalne”. Ale tę zasadę łatwo ominąć. Rozwiązanie najdroższe to poród w prywatnej klinice położniczej. Są takie, które w ogóle nie przyjmują porodów naturalnych, a odsetek cesarskich cięć wynosi tam 100 proc. Nieco tańsza opcja to prywatne prowadzenie ciąży u lekarza, który pracuje także w szpitalu, i umówienie się z nim na cesarskie cięcie. Najtaniej wychodzi uzyskanie zaświadczenia lekarskiego, że są medyczne wskazania do cesarki. To może być okulista, kardiolog, ortopeda czy psychiatra. W tym ostatnim przypadku lekarz wystawia zaświadczenie, że pacjentka cierpi na tokofobię, czyli paniczny lęk przed porodem. Ok. 10 proc. to zaświadczenia od okulistów (dla porównania – na Zachodzie to ok. 1 proc.). Kobiety wymieniają się na forach nazwiskami lekarzy, u których łatwo uzyskać zaświadczenie.
– Przecież wiadomo, że spora część tych zaświadczeń to lewizna. Wskazanie okulistyczne: pacjentka nie widzi szans na poród drogami natury – ironizuje prof. Romuald Dębski ze Szpitala Bielańskiego w Warszawie. – Teraz hitem są zaświadczenia o bólu krzyża. A kto ich nie ma?! Czasem pacjentkom z zaświadczeniem o depresji czy nerwicy przysyłam na oddział psychiatrę, żeby w takim razie określił, czy jest w stanie zaopiekować się dzieckiem.
Przez ten rynek lewych zaświadczeń kobiety, które rzeczywiście mają wskazania do cesarki, z góry traktowane są jak oszustki i oskarżane o wygodnictwo i egoizm. Ale nawet te, które zaświadczenia załatwiają, nie kierują się urojonymi lękami. Wielu lekarzy przekonuje, że polskie położnictwo ma się świetnie, bo liczba okołoporodowych zgonów matek należy u nas do najniższych w Europie, a liczba zgonów noworodków także stale maleje. – Ale te dane pokazują tylko, że matka i dziecko wyszli ze szpitala żywi, a nie to, co tam przeżyli – przekonuje Daria Omulewska. – Kobiety wymieniają się doświadczeniami. Te złe historie rezonują. To rodzaj pata, bo z jednej strony nakręcają lęki i skłaniają do decyzji o cesarskim cięciu, a z drugiej trzeba je nagłaśniać, bo nie można milczeć, gdy łamane są nasze prawa.
Odsetek cesarskich cięć bywa traktowany jako wskaźnik rozwoju cywilizacyjnego – im bogatszy kraj i lepsze standardy w szpitalach, tym ich mniej. Jako sztandarowy przykład podawany jest przypadek Włoch i różnicy między bogatą północą a biednym południem, gdzie cesarki to ok. 50 proc. Najniższe wskaźniki ma Skandynawia i Holandia, gdzie bardzo silna jest tradycja porodów domowych i izb porodowych, prowadzonych przez położne. Średnia europejska wynosi 25 proc. Polska z 42 proc. mieści się wraz z Portugalią i Włochami w pierwszej trójce. – To znamienne, że w Polsce najwięcej cesarskich cięć wykonuje się na Podkarpaciu, choć nie ma tam ani jednego oddziału patologii ciąży – mówi prof. Dębski.
Ginekologia specjalizacją wysokiego ryzyka
Jednak lęk kobiet przed rosyjską ruletką oddziałów położniczych to tylko część odpowiedzi na pytanie, dlaczego odsetek cesarskich cięć w Polsce jest tak wysoki. Boją się także lekarze. To czynnik, który wpływa na wzrost liczby takich porodów w rozwiniętych, bogatych krajach, takich jak Niemcy, Szwajcaria czy Stany Zjednoczone, gdzie odsetek cesarek przekracza 30 proc. Chodzi o obawy lekarzy przed roszczeniami ze strony pacjentów.
Położnicy pracują pod coraz większą presją, która ich paraliżuje. Według dr. Janusza Malinowskiego, ordynatora oddziału ginekologiczno-położniczego w szpitalu przy ul. Kamieńskiego we Wrocławiu, dziś w Polsce dzieje się to, co ponad 20 lat temu działo się w USA. Ginekologia stała się specjalizacją wysokiego ryzyka, a przez to coraz mniej lekarzy chce ją wybierać. Prof. Romuald Dębski mówi o efekcie presji medialno-prawnej: – Każde niepowodzenie położnicze natychmiast uznawane jest za błąd w sztuce, a lekarzowi zarzuca się, że nie wykonał cesarskiego cięcia. Takie przypadki oczywiście się zdarzają, ale zdarza się także, że medialna histeria wybucha w wyniku przekłamania. Mnóstwo procesów kończy się uniewinnieniem, ale o tym już się nie mówi, bo wyrok medialny dawno zapadł.
Prof. Dębski pracuje także jako biegły sądowy i w jego ocenie jedna trzecia roszczeń pacjentek to przypadki rzeczywistych błędów lekarskich, jedna trzecia – przypadki dyskusyjne, a jedna trzecia – zarzuty wzięte z sufitu, na zasadzie: a może da się coś ugrać.
Jednak po każdym nagłośnionym przez media przypadku kobiety coraz bardziej nalegają na bezsensowne cięcia, a lekarze im ulegają. – Lekarz, który pracuje w poczuciu zagrożenia, nie myśli o dobru pacjenta, ale o własnym bezpieczeństwie. Zrobi niepotrzebny zabieg, bo to mu zapewni bezpieczeństwo medialno-prawne. Po co komu kontakt z prokuratorem i facetem z kamerą? Gwarantuję, że za dwa, trzy lata będziemy mówić o wskaźniku cesarek, który przekracza 50 proc. – przekonuje i przyznaje, że nie wie, jak ten trend można powstrzymać.