Na Dni Stężycy (lubelskie) wchodzi się przez dmuchaną bramę z logo znanego banku. Jurek Kożuchowski, rocznik 1970, bezrobotny bez prawa do zasiłku, pokonuje ją w półzgięciu, mającym zamaskować cztery butelki żubra ukryte w spodniach. Opłaca się, bo za dmuchaną bramą cena piwa skacze trzykrotnie. – Porobiło się – mówi Kożuchowski, mijając ogrodzone taśmą (z logo banku) stragany z żelkami i watą cukrową, scenę (z występującym zespołem góralskim), strefę dzieci (z malowaniem twarzy) i sportowców rozgrzewających się na bieg dla chorej Majeczki (każdy może wybiegać 10 zł, od sponsora).
Biedny bierze, co dają
W całej Polsce rozkręca się karnawał festiwali i festynów. Tych biletowanych, których na półmetku wakacji było ponad sto, i darmowych, idących w tysiące, organizowanych w ramach dni miast czy gmin. W 2013 r. (badania GUS) uczestniczyło w nich ponad 20 mln osób. W tym roku będzie więcej, bo pojawiają się nowe festiwale (np. premierowy Polsat SuperHit), a swoje dni mają nawet sołectwa.
Socjolog prof. Tomasz Szlendak, który w ramach projektu „W jakim czasie kultury żyją Polacy” przyglądał się m.in. festiwalom i festynom, zauważa, że zmieniło się nasze podejście do kultury. Dziś ma ona pełnić funkcję galerii handlowej: na jednym poziomie zakupy, na drugim jedzenie, a na trzecim występy. Tyle że jedni mogą szastać pieniędzmi w Galerii Mokotów, a innych stać na Biedronkę, co podczas letniego karnawału jest traktowane jako naturalny, a nawet pożądany sposób na utwardzanie podziałów.
I tak strefą wielkomiejskiej klasy średniej jest gdyński Open’er (od 207 zł za wejściówkę), Orange Warsaw Festiwal (od 220 zł) czy katowicki Off Festival (od 140 zł). Prekariat, którego miesięczne zarobki są niewiele wyższe niż cena open’erowego czterodniowego karnetu z polem namiotowym (630 zł), może socjalizować się za darmo.