Danuta Palus-Smolik przez lata pracowała i żyła w spokoju. Jej dom na obrzeżach Zatora (Małopolskie) stał przy lesie i parku. Bywało, że budził ją śpiew słowików, przy brzegach pobliskiego jeziora brodziły czaple, a wieczorami kumkały żaby. To wszystko skończyło się raptownie w 2008 r., kiedy za płotem ruszyła budowa Dinozatorlandu, a w 2009 r. zaryczały pierwsze pradawne gady. Pani Danuta rozpoczęła wówczas walkę o ciszę z hałaśliwym i potężnym sąsiadem. Bój trwa do dzisiaj.
Reklamują się hasłem: „Edukacja przez rozrywkę”. Jednak nie edukuje się tutaj najlepiej. Tabliczkę „Kategoryczny! Zakaz! Wchodzenia do paszczy z uwagi na możliwość ulegnięcia wypadkowi” zastąpiono ostatnio nową: „Zakaz! Wchodzenia do paszczy dinozaura. Niebezpieczeństwo zranienia kłem” (rzecz jasna, zakaz tym bardziej wabi dzieciaki).
Podobnie zraniona jest polszczyzna objaśnień przy eksponatach. Dr Robert Niedźwiedzki, paleontolog z Uniwersytetu Wrocławskiego, opisał kilka z kilkudziesięciu polskich dinoparków, których mamy ostatnio wysyp. W zatorskim fatalna stylistyka objaśnień często uniemożliwia zrozumienie ich sensu. O triceratopsie: „dziób mógł tworzyć ogromne ciśnienie podczas gromadzenia jedzenia lub siekania i dziobania ofiary”. W dodatku triceratops był roślinożercą, nie siekał i nie dziobał ofiar, chyba że mowa o paprociach. „Triceratops – pisze dr Niedźwiedzki – zrobiony jest z miękkiego sylikonu, wskutek tego, gdy macha ogonem, to sylikonowe rogi drżą mu jak galaretka. Kryza zresztą też. U wielu modeli ręce poruszają się bez sensu, czasem wręcz drżą jak w chorobie Parkinsona. Ale to zastrzeżenia dorosłego, dzieci są zachwycone. Tyranozaur imponujących rozmiarów i z odpowiednim do gabarytów wzmacniaczem ryku budzi wśród najmłodszych niekłamaną grozę”.