Ostateczny bilans zamachu w Susie to 38 śmiertelnych ofiar. 30 Brytyjczyków, trzech Irlandczyków, dwóch Niemców, Portugalka, Belgijka, Rosjanka. Polaków tym razem nie było. Biura podróży odetchnęły z ulgą, bo do Tunezji jeździ niewiele mniej Polaków niż Brytyjczyków, więc łatwo mogli znaleźć się na linii ognia.
W marcu, kiedy dżihadyści zaatakowali w Muzeum Bardo w Tunisie, zabijając 23 osoby, życie straciła trójka naszych turystów. Do Tunezji przylecieli z Itaką, największym polskim biurem podróży. Itaka i część touroperatorów po zamachu wysłała wtedy samoloty, by ewakuować swoich turystów. To był dla nich spory koszt i komplikacja, bo szybko zdobyć maszynę poza normalnym rozkładem lotów nie jest łatwo. Na dodatek część osób protestowała i wracać nie chciała. Uważali, że nie ma powodu, by przerwać wypoczynek. Strzelano w muzeum, ale w strzeżonych hotelach jest przecież bezpiecznie. Składali potem reklamacje, narzekali.
Taki terrorystyczny atak to dla każdego biura podróży spory problem ekonomiczny i wizerunkowy. Jeśli nadmiernie skoncentrowało się na wożeniu turystów do pechowego kraju, może paść. Mieliśmy w przeszłości takie przypadki. Dlatego po najnowszym zamachu większość biur wyszła z założenia, że jeśli Polacy nie ucierpieli, ewakuacja nie jest konieczna. Wywołało to protesty tych wczasowiczów, którzy się przestraszyli i szybko chcieli do domu.
To straszne słowo
Ku utrapieniu touroperatorów media drążą temat bezpieczeństwa. Biura tego nie znoszą, uważają, że dziennikarze robią z igły widły. W każdym sezonie coś się musi gdzieś wydarzyć: wybuch wulkanu, tsunami, ptasia grypa, ebola, rewolucja albo zamach.