Społeczeństwo

Profesor doktor zdegradowany

Gorzkie życie polskich akademików

Skończyły się już czasy, gdy większość profesorów miała dwa etaty, a doktorzy setki dobrze płatnych nadgodzin. Skończyły się już czasy, gdy większość profesorów miała dwa etaty, a doktorzy setki dobrze płatnych nadgodzin. PantherMedia
Ani uniwersytet, ani profesor nie znaczy już tak wiele jak kiedyś, a frustracja i rozczarowanie wypełniają dziś mury uczelni.
Nadal trudno jest wyrzucić z uniwersytetu kogoś ze starej kadry, lecz za to nowo zatrudnieni mają dziś etaty nader niestabilne i prowizoryczne.Wojciech Pacewicz/PAP Nadal trudno jest wyrzucić z uniwersytetu kogoś ze starej kadry, lecz za to nowo zatrudnieni mają dziś etaty nader niestabilne i prowizoryczne.
Społeczna i polityczna rola uniwersytetów zupełnie się zmieniła.Andrzej Sidor/Forum Społeczna i polityczna rola uniwersytetów zupełnie się zmieniła.

Wychowałem się w kulcie uniwersytetu. Mając ojca profesora, od dziecka uważałem, że uniwersytet jest najszlachetniejszym miejscem na świecie i ani przez chwilę nie myślałem, że mógłbym w przyszłości zostać kimkolwiek innym niż profesorem. To pewnie częste u profesorskich jedynaków, choć może już nie tych, którzy wchodzą w życie właśnie teraz, gdy kariera akademicka szybko i zdecydowanie traci na atrakcyjności. Nutę żalu za dawnymi czasami nobliwych i wielbionych profesorów wyczuwam w sakramentalnym „kto ci dał tytuł profesora?”, którym każdego dnia obdarzają mnie polityczni polemiści.

Psucie profesury

Otóż na pamiątkę cesarskich uniwersytetów Prus, Rosji i Austrii profesorów mianuje najwyższa władza, czyli prezydent, z kontrasygnatą premiera. Niestety, w 1991 r. niemalże zlikwidowano stanowisko docenta i prawie wszyscy posiadacze habilitacji stali się w krótkim czasie profesorami nadzwyczajnymi swoich uczelni. W ciągu paru lat Polska zaludniła się tłumem osób, do których zwracano się „panie profesorze”, „pani profesor”. Większość ludzi nie ma w tym rozeznania – nie wie, co to tytuł profesorski, a co stanowisko – i dlatego „profesor” znaczy już w odbiorze społecznym niewiele.

Nowe prawo o szkolnictwie wyższym jeszcze pogorszyło sprawę, bo w ciągu ostatnich dwóch lat wezbrała ogromna fala przedwczesnych lub w ogóle lipnych wniosków o nadanie tytułu profesora, jako że setki doktorów habilitowanych pragnęły zdobyć tytuł jeszcze w „starym trybie”. Centralna Komisja ds. Stopni i Tytułów (CK), zajmująca się awansami naukowymi, nie jest w stanie wytrzymać tego naporu i przepuszcza wiele bardzo słabych wniosków. Skutki tej tzw. górki profesorskiej będą niszczyć uniwersytety przez całe dekady. Można było tego uniknąć, gdyby CK została zawczasu właściwie wyposażona kadrowo i materialnie. Nie stało się tak, bo cały resort nauki jest z punktu widzenia wszechwładnych premierów III RP mały i marginalny, a w hierarchii centralnych urzędów CK zajmuje bodajże ostatnie miejsce. Tymczasem jedna pochopnie i lekkomyślnie przeprowadzona habilitacja lub profesura może kosztować państwo miliony wydane w ciągu następnych lat na bezużyteczne etaty i badania.

Za komuny niezawodnym źródłem miernoty była na uniwersytecie polityka. Partia panoszyła się na uczelniach i zatruwała życie naukowe, między innymi właśnie promując osoby niekompetentne, lecz ideologicznie pewne, a jednocześnie represjonując wszelki element ideologicznie obcy bądź tylko podejrzany. Do dziś spotyka się jeszcze okazy profesorów z partyjnego nadania. Tacy ludzie z zasady pociągają za sobą całe zastępy podobnych sobie. Dlatego uniwersytety w znacznym stopniu zamulone są przez złe kadry, z polityczno-kumoterskich układów, które bynajmniej nie przestały istnieć razem z PRL. Zmienił się tylko ideologiczny wektor. Liczne wydziały humanistyczne i wydziały nauk społecznych stały się wręcz bastionami politycznego radykalizmu, a inkorporacja uczelni kościelnych w struktury niektórych uniwersytetów nadała im niezatarte klerykalne piętno. Niewiele już na to wszystko poradzimy, bo kto raz znalazł pracę na uniwersytecie, ten może zostać tam do emerytury.

Tak przynajmniej było do niedawna. Nadal trudno jest wyrzucić z uniwersytetu kogoś ze starej kadry, lecz za to nowo zatrudnieni mają dziś etaty nader niestabilne i prowizoryczne. Nic dziwnego, że czują się sfrustrowani. Po doktoracie mogą dostać pracę na kilkuletnim kontrakcie, zresztą niskopłatną. Coraz częściej zatrudnienie uzależnione jest od grantów, czyli dotacji rządowych na konkretne badania naukowe, a to oznacza dwa, trzy lata pracy i konieczność szukania kolejnego kontraktu. Kto nie będzie miał dobrych kontaktów z prominentnymi profesorami albo szczęścia i umiejętności, by samodzielnie przebrnąć przez grantową biurokrację i selekcyjne sito, może zostać z niczym albo ze skromną pensją asystenta czy adiunkta, wypłacaną do końca kilkuletniej umowy. Jej przedłużenie będzie zależeć od tego, czy zdąży się wyhabilitować (a bez grantów staje się to coraz trudniejsze) oraz od zapotrzebowania dydaktycznego.

A przecież z powodu niżu demograficznego i nadmiernej podaży „usług edukacyjnych” na prawie każdej uczelni studentów jest coraz mniej i trzeba będzie poczekać jeszcze z 10 lat, aż wnuki powojennego wyżu zapukają do naszych bram. Skończyły się już czasy, gdy większość profesorów miała dwa etaty, a doktorzy setki dobrze płatnych nadgodzin. Tym samym odcięte zostało główne źródło naszych dodatkowych dochodów, a drastyczne ograniczenie możliwości korzystania przez wykładowców z dobrodziejstwa 50-proc. kosztów uzyskania przychodów jeszcze pogorszyło naszą sytuację finansową. Przeciętnie biorąc, profesor zarabia dziś znacznie mniej niż pięć albo 10 lat temu, a za to zdolni i obrotni doktoranci i doktorzy, zatrudnieni w grantach i otrzymujący rozmaite stypendia, nierzadko są uposażeni lepiej od swoich starszych kolegów.

Generalnie, ci bardziej aktywni i pracowici naukowcy zarabiają ok. 100 tys. zł rocznie na rękę, przy czym znaczna część tych dochodów pochodzi z zagranicy, z różnych staży i stypendiów. Rzecz jasna, lekarz, prawnik czy ekonomista zarabia więcej, a filolog czy historyk mniej. Jednakże czasy, gdy przeciętny profesor był mieszczaninem dysponującym dużym mieszkaniem z piękną biblioteką, skończyły się bezpowrotnie. Przeciętny profesor mieszka w bloku i spłaca kredyt – jak wszyscy. Ani sam nie czuje się członkiem elity, ani inni go za takiego nie uważają. Ba, z roku na rok, w miarę jak stosunki na wyższych uczelniach, przynajmniej tak jak widzą je masowi „interesariusze”, czyli studenci, upodabniają się do stosunków panujących w szkolnictwie powszechnym: coraz więcej ludzi traktuje wykładowców akademickich jak zwykłych nauczycieli. I bodajże mają w tym wiele racji. Demokratyzacja życia przyniosła wszak i taki skutek, że kadry uczelniane nie rekrutują się już ze sfer inteligenckich, gdzie słowo pisane wysysało się z mlekiem matki, lecz ze wszystkich warstw społecznych. Bynajmniej nie każdy profesor chadza do filharmonii i czyta poważne czasopisma, a za to znaczna większość kulturalnych elit Polski nie ma żadnej styczności ze światem akademickim.

Neofeudalizm czy pseudonowoczesność?

Społeczna i polityczna rola uniwersytetów zupełnie się zmieniła. W mniejszym stopniu są dziś one ostoją elit, a coraz bardziej stają się urzędami wydającymi dyplomy i uprawnienia zawodowe oraz przechowalnią dla mas młodzieży odsuwającej o parę lat zderzenie z życiem. Społeczna rola studiów, która w pierwszym rzędzie polega na definiowaniu statusu młodych niepracujących dorosłych, wpływa na treść i jakość kursów akademickich. Uczelnie najczęściej całkowicie ulegają naporowi niechętnej i niezdolnej do nauki masy, dopasowując realne wymagania do możliwości i motywacji osób o poziomie umysłowym i etycznym nieco poniżej przeciętnej. Wynika to z prostego faktu, że studiuje połowa młodzieży, którą prawie w całości trzeba wypromować. Tym samym owi „nieco poniżej przeciętnej” są jak najbardziej w szeregach studentów obecni i pożądani.

Równanie w dół i dopasowywanie wymagań do realiów, a w tym również przymykanie oka na plagiaty, zamawianie prac pisemnych i ściąganie na egzaminach na większości uczelni i kierunków stało się koniecznością. Dawno już skapitulowaliśmy pod tym względem i nie zmieni tego iście bizantyjski system Krajowych Ram Kwalifikacji (KRK), polegający głównie na uszczegółowieniu programów studiów, które mają być podporządkowane konkretnym kompetencjom i umiejętnościom, przystającym do mitycznych „potrzeb rynku pracy”, w ramach równie mitycznego „systemu bolońskiego”. System KRK nie działa, bo odruchowo jest traktowany jako biurokratyczna mitręga i fikcja – tak jak wszystko, co idzie „w teren” z Warszawy, w każdym resorcie. Polacy nie lubią swojego państwa i swoich ministerstw – w nauce nie jest inaczej.

Rosnąca biurokracja, nieustanne kontrole i oceny, niestabilność zatrudnienia i nieprzejrzystość hierarchii niszczą świat uniwersytecki. Zresztą uniwersytet dawno utracił już monopol na wiedzę i jej pomnażanie, a profesorowie stracili większość swego autorytetu, nie mówiąc już o komforcie, jaki wynikał z poczucia, że są „świętymi krowami”, którym nikt się do niczego nie wtrąca. Wręcz przeciwnie – uniwersytet stał się ofiarą nieuchronnych procesów instytucjonalnych, łączących elementy racjonalności korporacyjnej i urzędowego nadzoru. W rezultacie wszyscy żyjemy pod irytującą destrukcyjną presją kontroli i sprawozdawczości, w poczuciu znękania i niepewności. Przerzucamy między sobą gorące kartofle biurokratycznych obciążeń, starając się ostatecznie zasypać nimi administrację uczelnianą, lecz ta, rosnąc w siłę, zawsze znajdzie sposób, aby wyegzekwować od nas solidną porcję współudziału i współodpowiedzialności. Broniąc się przed biurokracją warszawską, budujemy szańce biurokracji wewnętrznej, a powiększające się zastępy uczelnianej administracji, nierzadko już wyszkolonej w tzw. kulturze korporacyjnej, niepostrzeżenie przejmują stery uczelni. Bez ich doradztwa i wskazówek nie da się dzisiaj pełnić funkcji rektora ani dziekana.

Poddane reżimowi wydajności i oszczędności uniwersytety zostały wezwane do wykazania się profesjonalizmem w zakresie zarządzania i finansów. Na wyzwanie to nie są w stanie odpowiedzieć, gdyż rektorami i dziekanami są naukowcy, a nie specjaliści od zarządzania zakładami pracy zatrudniającymi tysiące pracowników i obsługującymi dziesiątki tysięcy klientów. Konieczność bilansowania dochodów i wydatków jest źródłem istnej paniki, tym bardziej że przez ostatnie lata pod presją ideologii rozwoju robiono coś, co jest najłatwiejsze i najbardziej efektowne – stawiano niezliczone szklano-aluminiowe budynki, które wpędziły uczelnie w długi bez wyjścia. Zadłużenie ma zawsze swoich winowajców, których trzeba napiętnować, oraz bohaterów, którzy nie dość, że nie wygenerowali strat, to jeszcze coś zarobili. Konflikty na tle finansowym doprowadziły do ostateczności proces dekompozycji uniwersytetów, które stały się dziś luźnymi konglomeratami wydziałów. Te z kolei są konglomeratami instytutów i katedr.

Stosunki między wydziałami układają się pod dyktando uwarunkowań finansowych, często przypominając zimną wojnę. Praktyka wzajemnego wynajmowania sal za gotówkę jest czymś normalnym, tak samo jak przeciwdziałanie krążeniu profesorów i studentów pomiędzy wydziałami – z powodu trudności z rozliczeniami finansowymi oraz oporu „swoich” przed zatrudnianiem „obcych”. Jeśli ktoś wyobraża sobie uniwersytet jako wspólnotę, bardzo się myli. Wspólnota jest tylko na inauguracji roku i na opłatku z księdzem biskupem. Poza tym jest twarde życie, jak wszędzie. Każdą publiczną uczelnią rządzi grupa starszych profesorów z najbogatszych wydziałów, generująca „swojego rektora”. Przeciętny profesor nawet nie wie, kto i w jaki sposób w tej wielkiej firmie podejmuje kluczowe decyzje. Oprócz rektora i kanclerza czy kwestora, których moc sprawcza wynika z urzędu, wpływowe osoby nie są znane nawet z nazwiska.

Pomimo całej naszej demokracji i niezliczonych głosowań na posiedzeniach rad wydziałów i senatów, uczelnie są nie tylko mało profesjonalne, lecz również mało przejrzyste. Słynne porównanie z systemem feudalnym też jest nie od rzeczy. Dość zauważyć, że na wielu uczelniach z całą powagą ogłasza się, w jakich godzinach rektor będzie przyjmował życzenia imieninowe…

Dżungla i pustynia

Rytm życia uczelni odmierzany jest przez okresowe kontrole Państwowej Komisji Akredytacyjnej, zajmującej się przyznawaniem uprawnień do prowadzenia poszczególnych kierunków studiów, oraz przez oceny parametryczne jednostek naukowych, dokonywane przez Komitet Ewaluacji Jednostek Naukowych. Zależnie od tego, czy dany wydział dostanie kategorię A+, A, B czy C (odpowiednik pały w szkole), będzie finansowany lepiej lub gorzej albo wcale. Jeśli dołączyć do tego okresowe oceny (i samooceny) pracowników i powtarzane co semestr akcje ankietowe, w których studenci anonimowo oceniają wykładowców (nie szczędząc im przykrych uwag, gdyby ci za dużo sobie wyobrażali) – wychodzi na to, że żyjemy w ciągłej mobilizacji i lęku przed kłopotami.

Lęk, niepewność i brak zaufania wyparły w ostatnich latach komfortowe poczucie bezpieczeństwa i akademicką swobodę. Być może dobrą stroną nowych stosunków jest nietolerowanie lenistwa i lekceważenia obowiązków, niemniej wszechobecna presja wytworzona przez nową politykę naukową i zmiany w sposobie działania uczelni podmywają fundamenty uniwersytetu. Zapewne trzeba było nas pognać do roboty – wszak i dzisiaj wciąż jeszcze pracujemy mniej niż koledzy z zachodnich uczelni (choć tamtym płacą trzy razy tyle co nam) – lecz sposób, w jaki to uczyniono, nie sprzyja rozwojowi nauki i podnoszeniu jakości studiów.

W dżungli, w której przetrwa ten, kto dostanie więcej grantów i „zrobi” więcej wysoko punktowanych publikacji, nie poradzi sobie ani samotny intelektualista, chadzający własnymi drogami, ani genialny dziwak, pisujący z rzadka, lecz wspaniale, ani wielki erudyta poświęcający się wykładaniu bardziej niż pisaniu czegokolwiek. Przepadnie też świetny naukowiec, dokonujący cudów w laboratorium, lecz niezdolny do spełnienia biurokratycznych wymagań związanych z pozyskaniem i rozliczeniem grantów na badania. Przepadnie każdy, kto jest choć trochę nieprzystosowany. Wygra zaś technokrata i pragmatyk, taki sam jak ci, którzy stworzyli nasz nowy resortowy system.

Obrotność, biegłość instytucjonalna i zdolność do tworzenia kolektywnych przedsięwzięć to niewątpliwe cnoty. Jednakże doprowadziliśmy do tego, że nikt, kto ich nie posiada, ale za to jest wybitnym umysłem i znawcą swojej dyscypliny nauki, nie może awansować ani nawet czuć się na uniwersytecie bezpiecznie. Czy chcemy, aby znów, jak w XVI w., najciekawsze umysły odeszły z uniwersytetów, by zostać wolnymi „prywatnymi uczonymi”, oczywiście pod warunkiem, że będą mieli na to środki? Chyba nie, tym bardziej że tych środków mieć nie będą. Po prostu odejdą. Już odchodzą – od dawna już nie umiemy zatrzymywać większości najzdolniejszych młodych doktorów. Pracę dajemy po prostu swoim własnym doktorom – zdolnym czy nie.

Cały system zatrudniania na uczelniach nadal oparty jest na fikcyjnych konkursach, rozpisywanych pod konkretne osoby, najczęściej pod owych własnych doktorów kierownika dającej zatrudnienie jednostki. Sytuacja ostatnio wprawdzie się poprawia, lecz dopóki w celu awansowania pracownika, który na przykład zrobił habilitację, trzeba będzie urządzać fikcyjny konkurs, dopóty generalne przyzwolenie na fikcję będzie brało górę nad uczciwą konkurencją.

Swoją drogą, ta obłuda jest czymś zdumiewającym. Na wielu polskich uczelniach nie można dostać awansu! Można tylko „wygrać” konkurs. Teoretycznie ktoś, kto, dajmy na to, otrzymał tytuł profesora i oczekuje przejścia ze stanowiska adiunkta na stanowisko profesora nadzwyczajnego, może przegrać z kimś innym, kto się zgłosi na rozpisany na tę okoliczność „konkurs na stanowisko profesora nadzwyczajnego”. Może więc stracić pracę dlatego, że został profesorem tytularnym. Tak się oczywiście nie dzieje, lecz utrwalanie fikcji w tym obszarze korumpuje cały system budowania kadry uniwersyteckiej.

Świat akademicki to nie tylko kilkadziesiąt porządnych uczelni, które kształcą w miarę na serio i uprawiają naukę. Większość stanowią byty dość egzotyczne. Typowa polska wyższa uczelnia to mała szkoła niepubliczna funkcjonująca w dziwacznej formule prawnej, łączącej elementy instytucji publicznej i prywatnego biznesu. Aby przetrwać, wiele z nich uprawia dość ordynarny handel dyplomami, jednocześnie wytwarzając fikcyjny „drugi obieg” naukowy, służący zdobywaniu stopni naukowych, akredytacji i dotacji. Tworzy się pseudonaukowe wydawnictwa i czasopisma, organizuje pseudonaukowe konferencje we własnym kręgu, a także zamknięte obwody wzajemnego recenzowania. System ten generuje pozorne badania, lipnych doktorów i lipnych doktorów habilitowanych.

Dodatkowo swój subsystem w ramach resortu posiada też Kościół. Setki duchownych otrzymuje państwowe stopnie naukowe i państwowe posady na podstawie prac propagujących doktryny kościelne, recenzowane w zamkniętym kręgu duchowieństwa. Znam przykłady karier akademickich polegających na pisaniu panegiryków na cześć Jana Pawła II, za które dany ksiądz otrzymuje kolejne stopnie naukowe i finansowane przez państwo stanowiska uczelniane. Oczywiście rządowi nic do tego, bo formalnie wszystko jest w porządku, zaś autonomia Kościoła to rzecz święta.

Lektura różnych „zeszytów naukowych” z małomiasteczkowych szkółek wyższych czy też kościelnych wydziałów uczelni publicznych dla osoby niedoświadczonej i niewinnej może być prawdziwym wstrząsem. Większość naszej akademickiej przestrzeni to jałowa ziemia – krajobraz żałośnie prowincjonalny i szpetny. I bynajmniej nie jest to obojętne dla kondycji prawdziwej nauki, bo grzęzną tam bezpowrotnie znaczne środki publiczne. Polska nauka dźwiga na plecach ogromny wór ze śmieciami.

Mała wielka humanistyka

Odrębnym wielkim kłopotem jest w naszym resorcie humanistyka. Podporządkowanie nauk humanistycznych produkcyjnym rygorom nauk ścisłych i technicznych, wyposażonych w potężną międzynarodową infrastrukturę badawczą, opartą na anglojęzycznych globalnych czasopismach, jest niepodobieństwem. W ogóle nie wiadomo, co z tym wszystkim począć. Jedyna pociecha, że humanistyka niewiele kosztuje i można ją od biedy zostawić samą sobie, rzucając jej parę groszy, które sobie te pięknoduchy same podzielą.

Prawdę mówiąc, wydaje się to całkiem zdrowe podejście do sprawy. Kłopot leży w czymś innym. Wydziały humanistyczne już niemal całkowicie odkleiły się od innych środowisk akademickich. Ich marginalizacja jest nieodwracalna. Po prostu swoje potrzeby kulturalne i „ogólnointelektualne” fizycy, biolodzy i lekarze z powodzeniem załatwiają już we własnym gronie. Mają swoich „wewnętrznych humanistów” i nie potrzebują filologów, historyków sztuki ani filozofów. Jeszcze tylko historycy cieszą się jakim takim poważaniem, bo przeszłość żywo nas interesuje.

A przecież potencjał polskiej humanistyki i nauk społecznych jest ogromny. Przejście przez księgarnię naukową i przejrzenie najnowszych pozycji z dziedziny historii, filologii czy filozofii może każdego przyprawić o zawrót głowy i wpędzić w kompleksy. Tego wszystkiego, rzecz jasna, prawie nikt nie czyta, i dlatego mało kto wie, jakie skarby kryją się w różnych marginalnych i lekceważonych katedrach uniwersyteckich i PAN. Ten świat, niegdyś cieszący się najwyższym szacunkiem elit społecznych, historia wypchnęła jeśli nie do podziemia, to w każdym razie do suteren.

Na szczęście nie została jeszcze zerwana naturalna łączność między wielkimi profesorami humanistami, takimi jak Jerzy Jedlicki, Karol Modzelewski czy Maria Janion – by wymienić trzy najsławniejsze spośród kilkudziesięciu nazwisk, a pisarzami, reżyserami i w ogóle tzw. ludźmi kultury. Ledwie widzialna pajęczyna refleksji wciąż jakoś oplata breję rzeczywistości, nadając jej względnie określone kształty. Dzięki temu mamy jeszcze jakie takie pojęcie, kim jesteśmy, skąd przyszliśmy i do czego to wszystko zmierza. Uniwersytet jest dla humanistyki może już nie Alma Mater – matką karmicielką, ale przynajmniej macochą, z którą jakoś da się żyć. Oby tylko chociaż zostało, jak jest.

*

Cóż, nie ma szans na powrót do starych dobrych czasów, tym bardziej że wcale nie były takie dobre. Nie sposób już tylko „ratować, co się da” z idei uniwersytetu – trzeba wymyślić go od nowa. To wyzwanie znacznie większe niż kolejna reforma reformy. Zanim zjawi się nowy Hugo Kołłątaj na białym koniu, a duch dziejów ześle nam nowy rok 1968, musimy uczynić to, co możliwe. Oto parę sugestii na początek.

Nie będę oryginalny, gdy raz jeszcze przypomnę, że bez zwiększenia środków na naukę ani polskie uczelnie, ani polskie społeczeństwo nie będą prosperować. Nie warto jednak lać do dziurawego garnka. Najpierw trzeba go uszczelnić, ograniczając finansowanie fikcji i pasożytnictwa. Likwidacja „drugiego obiegu” polskiej nauki, poprzez reformę systemu recenzyjnego (m.in. podniesienie wymagań stawianych recenzentom, publikowanie recenzji w internecie), oraz uzdrowienie systemu zatrudniania i awansów (realne konkursy z udziałem więcej niż jednego kandydata, promowanie mobilności kadry, szybsza stabilizacja zawodowa naukowca) to rzeczy niezbędne i niezbyt trudne. Z czasem trzeba też będzie uporządkować system grantowy, aby skoncentrować większość środków na dyscyplinach, w których polska nauka działa na poziomie światowym. Zarządzanie uczelniami publicznymi oraz obsługa biurokratyczna muszą zostać oddane w ręce fachowców. System „kanclerski” (znany już od czasów średniowiecza!) zracjonalizuje wydatki i zdejmie z naukowców część biurokratycznych obowiązków, takich jak układanie harmonogramów zajęć ze studentami i dziesiątki innych. Naukowiec ma przychodzić do pracy, żeby badać i wykładać, a o komfort jego pracy powinni zadbać inni. Tak jest rozumniej i taniej, a i dla prestiżu uniwersytetu lepiej.

Ministerstwu radziłbym zaś nieco powściągnąć swoje „bolońskie” zapały. Mniej nadzoru i standaryzacji w dydaktyce, a za to więcej zaufania do uczelni i profesorów. Zamiast ścisłej kontroli nad tym, kto i czego uczy, lepiej stopniowo wprowadzać egzaminy państwowe dla absolwentów poszczególnych kierunków. Gdyby prawnik zdawał jednolity egzamin państwowy, jego dyplom miałby swoją wartość, nawet jeśli byłby absolwentem skromnej uczelni. Jego szanse by rosły, podobnie jak szanse jego uczelni, gdyby okazało się, że „zdawalność” jej absolwentów jest wysoka. Szkoły jazdy działają w takim systemie – „szkoły prawa” czy „szkoły ekonomii” też miałyby się lepiej.

Należałoby też powrócić do idei liceów akademickich (jest takie w Toruniu) i uniwersyteckiej kurateli nad wybranymi szkołami, jak również dążyć do silniejszego wkorzenienia wyższych uczelni w tkankę społeczną i życie miasta. Uczelnie powinny być szeroko otwarte na młodzież i szkoły, lecz także na kulturę i debatę publiczną. Na szczęście to akurat się już dzieje.

Powiedziałbym, że generalnie jest źle, ale nie beznadziejnie. Reformujmy dalej, skoro nic innego nie potrafimy. Jednak na dłuższą metę bez jakiejś rewolucji się nie obędzie. Od połowy XVIII w. uniwersytety ulegają przebudowie w cyklu półwiecznym. Co 50 lat przyjeżdża pług i odwraca skiby. Ostatnio zdarzyło się to pod koniec lat 60. – prawie pół wieku temu. Czyżby już czas się wypełniał?

Polityka 17.2015 (3006) z dnia 21.04.2015; Społeczeństwo; s. 20
Oryginalny tytuł tekstu: "Profesor doktor zdegradowany"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną