Im to niestraszne. Jak poinformowali właśnie badacze z Biblioteki Narodowej, mamy aż 10 mln antysystemowców, którzy by nie dać się złamać propagandzie czytania, na wszelki wypadek nie mają w domu żadnej książki. Trudno w to uwierzyć, ale jako ludzie oczytani nie takie rzeczy potrafimy sobie wyobrazić.
Są jednak jeszcze twardsi buntownicy – ci nie brudzą sobie rąk i nie zaprzątają umysłów słowem drukowanym nawet pod postacią prasy. Możemy być dumni – takich maksymalistów mamy ok. 6,2 mln. Tacy to pewnie nie czytają także ulotek dołączanych do leków, żeby nie dać się omotać słowu pisanemu.
Ale nie oszukujmy się, nie wystarczy czytać, żeby mówić do rzeczy. Niektórym młodzieńcze lektury wyraźnie nawet zaszkodziły. Szef SLD Leszek Miller zapewniał ostatnio w telewizji, że zajęcie przez Rosję Krymu to nic takiego, bo to przecież niewielki skrawek Ukrainy. To ciekawy, można rzec, nonkonformistyczny argument. Uwzględniając proporcje krajów, to tak jakby Rosja zajęła nasze województwo małopolskie (1/20 powierzchni Polski). Nie ma się co emocjonować?
Wstręt do słowa emocje zdaje się mieć także Adam Jarubas, kandydat PSL na prezydenta, on z kolei przekonuje: „potrzebna jest zdroworozsądkowa polityka wschodnia, daleka od emocji, zbytnich uprzedzeń”. Czytaj (jeśli umiesz): niech tam się zabijają, my musimy się dogadać z Rosją, bo w wyniku dotychczasowej polityki proukraińskiej „odnotowaliśmy ogromne straty gospodarcze. I nie chodzi tylko o rolnictwo”. To kolejny powołujący się na zdrowy rozsądek polityk, który wprawdzie bardzo emocjonuje się związkami partnerskimi i genderem (tu nie ma „zbytnich uprzedzeń”), ale wzywa do unikania emocji, gdy u sąsiada realnie giną ludzie.
Mamy zatem w roku wyborczym interesującą sytuację: ludzie, którzy nie czytają nawet gazet i jeśli coś wiedzą o świecie, to tylko w wersji grającej na emocjach telewizji, mają wybierać na swoich przedstawicieli osoby, które wprawdzie czytają (choćby o sobie), ale za to nie rozumieją, co publicznie mówią.