Czy czytanie jest potrzebne naszym dzieciom? Zdaniem tygodnika „Do Rzeczy” tak, ale pod warunkiem, że nie pozwoli się im bezkrytycznie sięgać po wszystko, co się dla nich pisze i wydaje. Niestety, pewne książki mogą naszym dzieciom wyrządzić krzywdę na całe życie. Rozpoznanie tych pozycji nie jest trudne, gdyż ich autorzy i autorki mają zwykle skandynawsko brzmiące nazwiska i są przeważnie Szwedami lub Szwedkami. Zresztą gdyby ustalenie, czy autor jest Szwedem, było niemożliwe, pewne wskazówki niesie treść utworu. Zdaniem tygodnika utwór jest pozycją nadającą się do czytania przez nasze dziecko, jeśli np. opowiada o innych grzecznych dzieciach, o dobrej lub złej królewnie czy królewiczu, ewentualnie o skrzatach i smokach. Gdy w jakimś utworze pojawiają się królewicze wyposażeni w siusiaki, królewny posiadające cipki czy np. para pingwinów posiadająca orientację homoseksualną, a na dodatek wszyscy mają tęczowe lub patchworkowe rodziny, dziecko powinno niezwłocznie lektury zaprzestać.
„Do Rzeczy” alarmuje, że skandynawskie książki oswajają polskie dzieci nie tylko z cipką, siusiakiem i rozwodami, ale także wspominają o masturbacji oraz „zachęcają chłopców do zabawy lalkami i gloryfikują mamy wykonujące zawody postrzegane jako niezbyt kobiece, lansując przy tym żeńskie końcówki fleksyjne”. Przykładem, popularna niestety w naszym kraju, seria książek autora Martina Widmarka, która pod płaszczykiem wciągających zagadek kryminalnych nie stroni od wątków homoseksualnych. Okazuje się, że bohater Marcel jest zakochany w bariście o imieniu Dino. Sam Widmark w wywiadzie udzielonym „Tygodnikowi Powszechnemu” tłumaczy, że jego szwedzcy dziecięcy czytelnicy do wprowadzonego przez niego wątku homoseksualnego nie przywiązują większej wagi.