Z brodą i bez
Polacy coraz częściej przechodzą na islam. Dlaczego?
Tekst ukazał się w POLITYCE w styczniu 2015 r.
Piątek, tuż przed godziną 12 w południe. Z miejskich autobusów przy warszawskim meczecie na granicy z Wilanowem grupkami wysypują się ludzie. Kobiety w hidżabach i mężczyźni z długimi brodami, arabscy emigranci oraz reszta, którzy dopiero przy wejściu zakładają na głowy chusty. W małym budynku, przypominającym bardziej bar z kebabem niż meczet, co tydzień modli się kilkadziesiąt osób. Miejsca mało, w sali damskiej jest zazwyczaj kilkanaście kobiet, ale sala męska, kilkakrotnie większa, jest wypełniona po brzegi. Czasem przed meczetem wystawiany jest namiot dla tych, dla których zabrakło miejsca.
Wszyscy czekają, aż zostanie otwarty w Warszawie nowy, większy meczet – ale sprawa odwleka się między innymi ze względu na zastrzeżenia straży pożarnej i sanepidu. Nowy meczet będzie szóstym w Polsce i wszystko wskazuje na to, że nie ostatnim. Zarówno konwertytów, jak i emigrantów przybywa. Na ulicach widać głównie kobiety – konwertytki. Hidżab, noszony na zapleczu urzędu miejskiego, stał się przyczyną pierwszej w historii sprawy o dyskryminację na tle religijnym przed polskim sądem pracy. Jednak to mężczyzn przechodzących na islam jest więcej. Jeszcze kilka lat temu jeden na kilkanaście miesięcy, teraz – jeden miesięcznie. Konwertują zwykle ci młodzi. Z blokowisk i bez perspektyw albo przeciwnie – z korporacji. Dlaczego?
Konrad Omar, 29 lat, muzułmanin od czterech lat
Prosty chłopak z warszawskiej Pragi. Kiedyś Konrad wpisał w Google: religie świata. Nie miał w życiu nic na stałe, nic, w co chciałby się zaangażować, wierzył w Boga, ale nie praktykował, szukał czegoś dla siebie. Islam był na samym końcu listy. – Wydawało mi się, że to religia barbarzyńców – opowiada. – Ale koniec końców, kiedy zacząłem się wgłębiać, zdałem sobie sprawę, że nic do tej pory nie rozumiałem z tego islamu. Poza tym pod domem miałem kebab i tam chodziłem dopytać się, jeśli miałem wątpliwości.
Szehadę wypowiedział już po kilku wizytach w meczecie i rozmowie z imamem. To wyznanie wiary równoznaczne z chrztem. Mówi, że przekonała go prostota zawarta w islamie: jasny przepis, co jest dobre, a co złe. Niedługo po konwersji ożenił się z Agnieszką, też muzułmanką, którą poznał w warszawskim meczecie. Oboje uważają się za fundamentalistów, ale nie takich z Państwa Islamskiego – samozwańczego kalifatu zbudowanego na zrębie organizacji terrorystycznej. – Fundamentalizm oznacza, że wiara jest dla nas fundamentalną kwestią w życiu. Przestrzegamy prostych zasad i żyjemy w zgodzie z szariatem – opowiada. – Nie mam z tymi zasadami żadnego problemu. Jedynym problemem, jaki mam, jest mięso halal – sporo kosztuje i czasami zwyczajnie nie stać nas na nie.
Trzyma się z grupą praskich muzułmanów, kolegów ze Szmulek, których przekonał do islamu. Rozumieją się. Rodzina Konrada przyjęła jego konwersję jako kolejny z dziwnych pomysłów, ale nigdy go nie potępili. Mówi: mężczyźni w tej religii nie mają takich problemów jak kobiety. Nie wyróżniają się, więc nikt się nie czepia. I dodaje, że sama religia jest w jego poczuciu partnerska. No, taka dobrze zbalansowana. – Wszystkim się wydaje, że muzułmanin ma harem i kobiety, które dookoła niego chodzą – dodaje. – Ale to muzułmanin musi żonę utrzymać, musi jej pomagać.
Konrad i Agnieszka wychowują córkę Aiszę. Mimo że Konrad w firmie telefonicznej nie zarabia dużo, chcą mieć więcej dzieci. Zapewnia, że gdyby to było możliwe, nie wykluczałby również poślubienia drugiej żony – ale, jak twierdzi – tylko z powodów religijnych. – Ślub w islamie to właśnie kwestia religijna. Miłość przychodzi z czasem. Nie sugerujemy się zauroczeniem. Gdyby moja żona się zgodziła, poślubiłbym kobietę w trudnej sytuacji, której dzieje się krzywda i nie ma jej kto pomóc. Z moją żoną tak było. Jej rodzina nie akceptowała islamu, a ona, z dzieckiem z nieudanego związku, nie miała się gdzie podziać.
Andrzej, 58 lat, (20)
Jest sufim. W Polsce grupa sufich to zaledwie garstka, ale do ich grona może dołączyć każdy, również katolik. Sufizm to filozoficzny odłam islamu, praktyka sufizmu obejmuje medytację i daje większą wolność wobec sztywnych zasad. O sufich mówi się, że wspominają Boga przy każdym oddechu, trochę jak buddyści. – Bóg jest mi tak bliski jak tętnica szyjna, dlatego nie muszę się go bać – mówi Andrzej, konwertyta z 20-letnim stażem. – Nie muszę nosić brody ani żyć według szariackiego prawa. To, co muszę robić jak muzułmanin, to wyznawać filary islamu, powiedzieć szehadę, pościć, modlić się i odbyć pielgrzymkę.
Swojego nauczyciela sufizmu Hazrata Azad Rasoola Andrzej poznał w Australii, gdzie mieszkał przez kilka lat. Aż do jego śmierci odwiedzał go regularnie w Indiach. Teraz to Andrzej jest kimś w rodzaju nauczyciela. W podwarszawskiej wsi, w dużym przestronnym domu przyjmuje sufich z całej Polski. Organizuje medytacje, czytania poezji Rumiego, zaprasza zagranicznych gości.
Do meczetu chadza, choć niechętnie. Mówi, że nie odnajduje się wśród brodatych konserwatystów. Żona Andrzeja również przeszła na islam, chociaż jej do tego nie namawiał. Nie nosi chusty. Mają trójkę dzieci. Najstarszy syn Kamil mówi, że czuje się muzułmaninem, sam wybrał drogę, bo w domu Andrzeja i jego żony nie ma przymusu wiary. – Nie lubię muzułmańskiej ostentacji. Kiedy słyszę historię o dyskryminacji, to dzielę ją przez dwa, bo wiem, że prawda zawsze jest pośrodku. Wcale nie trzeba się modlić w pracy, nie trzeba ostentacyjnie mówić o swojej religii. Zaległe modlitwy można odrobić w domowym zaciszu. Jestem przeciwnikiem islamizacji.
Andrzej nie szuka muzułmańskiej wspólnoty, twierdzi jednak, że umma (muzułmańska społeczność) nie jest niezbędna, a rozmowy o tym, co wolno, a czego nie, oddalają od sedna islamu. – A teraz, kiedy patrzę na to, co dzieje się w Iraku i Syrii, kiedy widzę bandytów z Państwa Islamskiego, którzy twierdzą, że zabijają i wprowadzają nowy ład w imię Boga, to myślę, że oni zachowują się tak, jakby Boga nie było.
Łukasz Amin, 33 lata, (4)
Przystojny, dobrze ubrany. Typ korporacyjny – z brodą, ale to teraz modne. – To sunna, zgodna z wolą Proroka – mówi ściszonym głosem przy stoliku w modnej warszawskiej kawiarni. Potem z kieszeni marynarki wyjmuje wydrukowany cytat z Koranu i czyta na głos fragment o tym, że Allah prowadzi wybranych drogą prostą, jaką jest islam. Według Łukasza to Allah wybrał jego, a nie odwrotnie. Może po to, żeby go ocalić w świecie, który tylko mieli pieniądze kosztem innych wartości?
Pracuje w ambasadzie Malezji. To tam trzy lata temu rozpoczęła się jego religijna zmiana. Poznawał imigrantów z Malezji i – jak mówi – podziwiał ich spokój, pokorę i cierpliwość. Wśród nowo poznanych była Asma, jego przyszła żona, która przyjechała do Polski studiować medycynę. Nosiła hidżab i wyznawała prawo szariatu, w którym się wychowała. Ich narzeczeństwo było zgodne z zasadami skromności i powściągliwości, co w praktyce oznacza zero dotyku i żadnych spotkań tylko we dwoje. Po pół roku tej znajomości Łukasz formalnie przeszedł na islam i niedługo potem się ożenił. – W moim domu rodzinnym to była rewolucja, moja mama katoliczka i patriotka uważała, że sprzeciwiłem się rodzinnej tradycji, że zdradziłem ją i kraj. Do dziś tego nie akceptuje – opowiada. Znajomi, z którymi imprezował prawie co weekend, też się odsunęli – lecz to go akurat nie martwi. Przestał pić i okazało się, że nic ich więcej nie łączyło. Za to malezyjska żona wprowadzała go coraz głębiej w religię.
Kłopot, że czasem Asma mówi co innego niż bracia z meczetu – tak jak w przypadku święta Id al-Adha: żona była zdania, że jak ma się biednych sąsiadów, to można się z nimi podzielić zabitym baranem, ale kolega z Pakistanu przekonywał, że każda rodzina musi zabić swojego. Więc na razie życie religijne Łukasza to w praktyce ciągłe dociekanie – jak ma być. Prosi jednak, by zaznaczyć, że jedno wie na pewno: w szariacie nie ma ani słowa o kamienowaniu niewiernych kobiet i odcinaniu złodziejom rąk. Nie ma też mowy o kalifacie w wydaniu Państwa Islamskiego. – Prawo szariatu to precyzyjnie skonstruowany system, nie można go wybiórczo interpretować – mówi. – Nakazy i zakazy uzupełniają się nawzajem. Nie można szukać sprawiedliwości w pojedynczym zdaniu. Islam, który poznałem, to spokojna, skromna postawa wobec świata, która z zabijaniem niewiernych nie ma nic wspólnego. Dla mnie islam to wdzięczność i pokora.
Na ulicy niczym się nie wyróżnia. Jedynie w weekend czasem zakłada abaję i wychodzi tak na ulice Warszawy. – Wtedy wiem, jak wygląda codzienne życie kobiet w chustach, spojrzenia, komentarze, agresja – opowiada.
Wojciech Ahmed, 24 lata, (rok)
Pochodzi z inteligenckiej rodziny. Studiuje inżynierię, która była zresztą pośrednim powodem jego konwersji. – Poznałem przypadkiem kilkuosobowe towarzystwo z Gdańska i oni po kilku godzinach rozmowy powiedzieli mi, że właściwie jestem już muzułmaninem – opowiada. Niby skwitował śmiechem, ale potem, jak mówi, zdał sobie sprawę, że jest to religia jasna, która nie pozostawia miejsca na wątpliwości. W katolicyzmie wciąż się na nie nadziewał: Matka – dziewica, Bóg w trzech osobach, wreszcie ten pomysł, że ksiądz ma z Bogiem lepszy kontakt niż każdy inny człowiek.
Islam wydał się Wojciechowi religią dla umysłów ścisłych. Konwertował, jak mówi, bez szopek, w meczecie, z bliskimi muzułmanami. Nie nosi brody i nie nazwałby siebie ani liberałem, ani konserwatystą. Do meczetu chadza czasem, nie modli się tyle razy, ile powinien – niestety mniej. Wierzy i popiera sekularyzację, co w jego rozumieniu oznacza: „nie róbmy sprawy ze swojego wyznania”. Bo potem dzieją się takie rzeczy, jak te teraz we Francji.
Ani skrajni, ani radykalni
Polacy konwertyci nie afiszują się religijnie i zwykle nie przestrzegają zasad ważnych dla konserwatywnych muzułmanów. Rezygnują z bród, podają rękę kobietom na przywitanie – co jest w islamie surowo zakazane, a ich realny kłopot z fundamentalizmem zaczyna się tam, gdzie ofiarą padają ich partnerki pokazywane palcami na ulicach. Religia jest dla nich doktryną, która ich przekonała. Może dlatego w polskim meczecie sporo się rozmawia. Mężczyźni (bo rzadko kobiety) kłócą się w poszukiwaniu interpretacji koranicznych sur.
Ale nie tylko środowisko konwertytów jest tak zróżnicowane. Wśród emigrantów jest duża grupa wykształconych osób i drobnych przedsiębiorców, którzy zakładają bary z kebabami. Wobec muzułmańskich emigrantów płci męskiej nie ma w polskim środowisku zjawiska wykluczenia czy marginalizacji, która w pewnym stopniu dotyka kobiet.
Dokładna liczba muzułmanów w Polsce (szacowana na 20–30 tys. osób) jest trudna do określenia. Powody: stale rosnąca fala emigrantów, żyjąca od stuleci w Polsce mniejszość pochodzenia tatarskiego plus niewyraźni kulturowo konwertyci – przejście na islam w świetle koranicznego prawa nie musi odbywać się w meczecie, więc nie musi być w żaden sposób zarejestrowane.
Nie pojawiła się też jak dotąd żadna charyzmatyczna postać, która chciałaby jakoś zjednoczyć te zróżnicowane środowiska. I nawet imam jedynego jak na razie meczetu w Warszawie traktowany jest bardziej jak formalny przedstawiciel instytucji niż muzułmański przewodnik. Zresztą w islamie imam nie ma rangi księdza; ta religia nie uznaje pośredników.
Polska rzeczywistość nie przypomina emigracyjnych realiów we Francji, nie tylko dlatego, że liczba wiernych Allahowi sięga tam ponad 4,5 mln, czyli 7,5 proc. społeczeństwa (według Raw Research). Nawet tak burzliwy na całym świecie arabskim konflikt między sunnitami a szyitami w Polsce nie daje o sobie znać, mimo że mamy w kraju reprezentantów obu grup. W odróżnieniu od sytuacji w wielu krajach sunnici i szyici, sufi oraz wahabici – czyli przedstawiciele skrajnie różnych odłamów islamu – w Polsce żyją ze sobą w zgodzie. Przynajmniej na razie.