Najniżej ocenianą grupą polskiego społeczeństwa są aktualnie posłowie na Sejm. Wielu Polaków deklaruje, że nie chcieliby mieć posła za sąsiada, sami również nigdy nie zdecydowaliby się na zostanie posłem. Najchętniej w ogóle zabroniliby swoim córkom spotykania się z posłami, a także nie zamieniliby się z posłem na zegarki, nie mówiąc już o wypiciu po kryjomu wódki z jakimś przypadkowym posłem i jego żoną w samolocie tanich linii.
Poważnym zarzutem wysuwanym pod adresem posłów jest to, że zamiast siedzieć w izbie, do której ich wybrano, jeżdżą po świecie za nasze ciężko zarobione pieniądze i nie ma pewności, czy te podróże mają w ogóle jakiś sens. Ale moim zdaniem oczekiwanie, że zagraniczne podróże posłów będą miały jakiś sens, dlatego że odbywają się za nasze pieniądze, jest trochę zbyt wygórowane. Posłowie mają wypełniać powierzony im mandat, dlatego muszą za czyjeś pieniądze jeździć po świecie i trudno mieć do nich pretensję, że czasem pojadą nie tym, czym mówili, że pojadą, i nie po to, po co mieli jechać, oraz że niekiedy wylądują w zupełnie innym miejscu, w zupełnie innym czasie, a nawet w zupełnie innym stanie, niż im się wydawało.
Ostatnio bardzo modna jest tzw. bilokacja posłów – zjawisko polegające na tym, że pewni posłowie znajdują się w kilku miejscach naraz, co rodzi podejrzenie, że jest ich więcej niż jeden. Zjawisko to nie zostało na razie naukowo zbadane przez prokuraturę, jednak w powszechnej opinii takie mnożenie się posłów jest nadużyciem i obniża powagę Sejmu. Wiadomo, że niektórzy posłowie obniżają powagę Sejmu nawet wtedy, gdy występują jednocześnie tylko w jednym miejscu, dlatego – chcąc zachować resztki powagi – Sejm absolutnie nie może dopuszczać do tego, żeby tych posłów było w tym samym czasie w różnych miejscach dwóch albo trzech.